wtorek, 23 grudnia 2014

Odcinek 3: Jak przeżyć święta i nie zwariować?

Jesteś gospodynią domową, wojującym ateistą, zgorzkniałym cynikiem, zbuntowanym nastolatkiem, Grinchem albo po prostu wolałbyś, żeby świąt nie było? Zdradzę Ci dziś parę sekretów...Przede wszystkim nie jesteś w tym sam! A co więcej, święta da się przeżyć i to nawet bez większego uszczerbku na zdrowiu; właściwie w ogóle nie trzeba się nimi przejmować. Już dziś poradzę Ci jak maksymalnie ułatwić sobie te ciężkie dni. Pomysłów może być wiele- od tych bardziej drastycznych, aż po całkiem niewinne żarciki, które umilą Ci życie nie doprowadzając babci do zawału.
PS Ten post zawiera nawet więcej niż śladowe ilości porad z serii #jakżyćźleisięztegocieszyć

Umówmy się...w takich realiach i w takim kraju, w jakim przyszło Ci żyć, ciężko jest choćby napomknąć o tym, że święta Ci nie leżą...no chyba, że na wątrobie. Nie wolno otwarcie przyznać się, że na samą myśl o karpiu miotającym się w wannie żołądek wykręca Ci się na lewą stronę, a wizja spotkania z ukochaną ciotką, babką, wujem czy siostrzeńcem spędza Ci sen z powiek już na długie dni przed Wigilią... Jeśli jednak nieopatrznie wymknie Ci się publicznie takie wyznanie i masz na tyle szczęścia, że nie zostaniesz natychmiast zlinczowany, nie obawiaj się - zawsze w ich rękach pozostaje jeszcze takie narzędzie jak stary dobry ostracyzm... Ale zupełnie się nie przejmuj! Jeśli tylko zawczasu opracujesz sobie konkretną strategię przetrwania, istnieje duża szansa, że na koniec całego tego maratonu obżarstwa, pijaństwa i nieszczerych życzeń, to Ty będziesz zwycięzcą! Może samotnym na tym wielkim polu bitwy... ale wciąż- zwycięzcą! 

Jesteś młodym anarchistą i buntownikiem? W pogardzie dla świąt zamierzasz przyjść na wigilijną kolację spóźniony, w podartych dżinsach albo w dresie i na kacu? Nie ma sprawy! Jeśli to Cię uszczęśliwi i utrzyma w Twojej głowie fikcję, że jesteś wolnym człowiekiem, który konwenanse ma za nic...wszystko gra! A jeśli ktoś zapyta Cię, po co Ci ta cała manifestacja, zawsze możesz (ironicznie, oczywiście ) odpowiedzieć, że przecież święta to przeżycie duchowe i ciuchy oraz cała reszta tej otoczki nie mają nic do tego! I nie zapomnij powiedzieć babci, że Jezus nie umarł za Twoje grzechy, a 24 grudnia to święto perfidnie ukradzione poganom. Brawo, za rok święta spokojnie spędzisz sam! A chyba o to Ci chodziło, nie?

Nadchodzą święta, dostajesz od losu kilka dodatkowych wolnych dni, a Ty zamiast szykować Listę książek, które czekają na przeczytanie, a nigdy nie ma kiedy usiłujesz poutykać dodatkowe obowiązki w każdą sekundę wolnego czasu? Tracisz resztki energii na bieganie po sklepach, strzępisz sobie nerwy nad pieczonym indykiem i płaczesz nad rozlanym olejem? Brawo, dopadła Cię dorosłość i chore poczucie świątecznego obowiązku, właściwie nie wiadomo jakiego i wobec kogo konkretnie. Jakkolwiek banalnie i naiwnie to nie zabrzmi, weź człowieku usiądź i zastanów się przez chwilę: czy warto? Kiedy ostatnio na myśl o świętach poczułeś przyjemne ciepełko, zamiast nerwowego ucisku w brzuchu? Może dziś trochę za późno na tę refleksję, ale następnym razem, jak już musisz zaprosić tę całą niewdzięczną zgraję na świąteczny obiad, nie zarzynaj się godzinami w kuchni tylko postaw na stole makaron z odmrożonym szpinakiem, ryż z chińskim sosem albo warzywa z patelni. Istnieje duża szansa, że to ostatni świąteczny posiłek jaki będziesz musiał przyrządzić (przynajmniej przez następne kilka lat).

Gdy jednak najbardziej na świecie cenisz sobie święty spokój i nie w głowie Ci bunt i zrażanie do siebie rodziny, zawsze możesz uzbroić się w całoroczne zapasy cierpliwości i pasywnie-agresywnie przecierpieć w milczeniu całe święta. W końcu czym są te 2-3 dni wobec pozostałych 363! O ile w czasie świąt bywasz tylko gościem, zawsze możesz też wykręcić się przeziębieniem kota, dzieckiem uczulonym na pierniczki czy depresją jeża pigmejskiego, który nie może za długo przebywać sam- wtedy przepraszasz wylewnie, zapewniasz jak bardzo Ci przykro, a potem zwiewasz ile sił w nogach, zanim ktoś przypomni sobie, że wcale nie masz ani dzieci ani zwierząt.

Jeśli wszystkie inne środki zawodzą albo nie masz w sobie wystarczająco dużo siły i woli życia, żeby sprostać świątecznym wyzwaniom samotnie, Twoim sojusznikiem może zostać alkohol (oczywiście jeśli jesteś pełnoletni i umiesz rozsądnie z niego skorzystać, ale serio - r o z s ą d n i e). Powszechnie wiadomo, że odpowiednia dawka nawet kilkuprocentowego trunku zmniejsza krytycyzm i poprawia humor (niestety tylko humor, a nie poczucie humoru - jeśli masz nie najciekawsze to prawdopodobnie ten stan tylko się pogłębi, więc lepiej ogranicz zestaw świątecznych kawałów do opowiedzenia przy stole do minimum), więc dlaczego by nie skorzystać z takiej szansy? Wydaje mi się, że piwo jest raczej mało bożonarodzeniowym trunkiem (a właściwie szkoda, bo przy wysączeniu odpowiedniej ilości browarka całkiem sporą część rodzinnego obiadku można spędzić na bieganiu do toalety, a to zawsze jakieś urozmaicenie), za to po paru lampkach wina albo konwersacja z ulubioną ciotką wyda Ci się odrobinę ciekawsza, albo dopadnie Cię taka senność, że bez żalu i bez zbędnych wyrzutów sumienia pospiesznie pożegnasz się z rodziną i udasz się na spoczynek. Aha, byle nie wieczny - żadnego prowadzenia po alkoholu, ma się rozumieć!

*
Z tego co pamiętam, ostatni raz naprawdę czułam magię świąt i cieszyłam się z ich nadejścia mniej więcej jakoś w podstawówce albo na początku gimnazjum. Ale to może przez prezenty. I śnieg. I generalnie mniejszą świadomość wszystkiego, co się pod przykrywką pięknych rodzinnych świąt wyprawia. Powoli wyrastam też już z całkowitej niechęci do świąt - tak jak w każdej tradycji dostrzegam w nich po prostu lepsze i gorsze strony. A jedyne podsumowanie jakie przychodzi mi do głowy to to, że święta byłyby całkiem fajne, gdyby każdy spędzał je tak jak lubi i chce, a nie tak jak mu się wydaje, że powinien. 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Rozdział 2, w którym Ciepła Klucha postanawia zostać Superbohaterką

Tak jak rzecze opis mojej skromnej osoby w prawym górnym rogu... Żyję sobie gdzieś w mentalnej luce między takimi bohaterkami jak Bridget Jones i Lisbeth Salander. I zapewniam- nie jest to wybór przypadkowy!Jeśli istnieją jeszcze na świecie ludzie, którzy o którejś albo (o zgrozo!) o żadnej nie słyszeli to serdecznie polecam- zarówno książki jak i filmy! W dowolnej, dostosowanej do potrzeb i możliwości kolejności. Ja wiem, że do znudzenia, od najmłodszych lat wpaja się nam nienaruszalną zasadę: Najpierw książka, potem film! Najpierw pierwowzór! I nie ma przebacz.
Ale wybaczcie... O ile w przypadku pierwszej części trylogii "Millenium" nie mam żadnych wątpliwości co do geniuszu autora, i żadna z ekranizacji (czy to szwedzka czy hollywoodzka) nie umywa się według mnie do książki, to już stety-niestety nie jestem jakoś szczególnie przywiązana do książkowej wersji "Dziennika Bridget Jones". Owszem, to książka fajna i przyjemna, ale tak jak film mogę oglądać wielokrotnie to jednorazowa przygoda z książką zupełnie mi wystarczyła.
Jednak o ile napisanie fajnego bestsellera nie jest jeszcze wyczynem wymagającym jakichś paranormalnych umiejętności, to już do stworzenia tak wyrazistych i wyjątkowych postaci jak Jones i Salander potrzeba nie lada talentu - nie tylko pisarskiego.Dla mnie obie są doskonałe, choć każda inaczej. Jedna do bólu prawdziwa, druga jakby żywcem wyrwana z komiksu.Ciężko znaleźć inne bohaterki tak różne jak te dwie... A jednak obie podziwiam, na ten swój własny pokręcony sposób.

Z Bridget zdecydowanie mam sporo wspólnego jeśli chodzi o zamiłowanie do słodyczy i wina, tendencję do gromadzenia tkanki tłuszczowej w najmniej odpowiednich partiach ciała, popełnianie po tysiąc razy takich samych błędów i wyjątkowo nieporadne i emocjonalne podejście do życia. Z Bridget spokojnie mogłabym pooglądać łzawe komedie podjadając czekoladki; mogłabym upić się z nią na kanapie popalając mentolowe papierosy, ponarzekać na cały świat i nieznośne hormony. I co tu zrobić z takimi niezdarnymi leniuchami w puchatych szlafrokach? Być trochę mniejszym bucem niż pan Darcy; za to dużo kochać, tulić i akceptować! Sprawdzone info.
Z Lisbeth łączy mnie mniej... za to więcej jej zazdroszczę i chętnie przyjęłabym od niej parę detali - no może poza popapraną przeszłością, zaburzeniami psychicznymi i irokezem. Chętnie przygarnęłabym za to kilka tatuaży, lotny umysł i więcej dystansu. Fajnie byłoby być geniuszem albo chociaż móc z takim geniuszem i wariatką wyskoczyć na piwo, ewentualnie coś mocniejszego. Super byłoby, niczym w grze komputerowej, skopać tyłki większości tych, którzy kiedyś zaleźli mi za skórę, a pozostałej części przynajmniej wyczyścić konta bankowe i wyjechać na Seszele. Kiedy czasami za dużo we mnie Bridget, użalam się nad sobą i zawijam się bezradnie w ciepły szlafrok, pytam się What would Lisbeth do? A odpowiedź często mogłaby zwalić z nóg.

Nie wiem czy można powiedzieć, że się z nimi przyjaźnię, bo nie odwiedzają mnie (a raczej ja nie odwiedzam ich światów) zbyt regularnie. Ale fajnie raz na jakiś czas przypomnieć sobie, że istnieją i że są jakimś punktem odniesienia. Dwie fikcyjne postacie, a jednak tak wyraziste, że prawie można ich dotknąć. Jedna, dręczona przez kompleksy, niedoskonała i marudna: taka jaka jestem. Druga, odważna, szalona, tajemnicza: taka jaka chciałabym być.

Tak to właśnie bywa, gdy leniwym kluchom marzy się bycie superbohaterkami...