wtorek, 26 maja 2015

Odcinek 31: dlaczego Twój facet ucieka z krzykiem, gdy proponujesz mu wspólne mieszkanie

*Partner czy partnerka, konkubent czy narzeczona... Albo ktokolwiek inny z kim planujesz wspólną przyszłość lub względnie regularnie lądujesz w łóżku. 

Masz te swoje dwadzieścia, a może nawet trzydzieści kilka lat. W związku od jakiegoś roku, może nawet trzech. I nagle, jak grom z jasnego nieba, spada na Ciebie pewna myśl:

A może by tak razem zamieszkać? 

Szybko przywołujesz się jednak do porządku, w końcu jesteś silną i niezależną kobietą, w dodatku niemalże na swoim. Co Ci się będzie pędrak jeden panoszył po mieszkaniu i skarpety po kątach rozrzucał. Porzucasz więc ten pomysł, starasz się żyć po swojemu, ale natrętna myśl nie daje Ci spokoju i wraca jak bumerang. Mijają tygodnie, miesiące, powoli godzisz się z tym, że taka kolej rzeczy, że nie ma co się bać i chować głowy pod poduszkę. Układasz więc w myślach mowę motywacyjną, skradasz się na paluszkach i pytasz nieśmiało: 


Kochanie, a może byś tak się do mnie wprowadził?

On zamiera, blednie, poci się. Wierci się jak w ukropie, z przerażeniem rozgląda się po kątach, całe jego ciało wzywa pomocy. Nagle podrywa się i ucieka z krzykiem. No ładnie, to się porobiło. Ale właściwie... Dlaczego?! 

Bo prawdopodobnie śmiertelnie przerażają go niesamowite ilości Twoich włosów, które gubisz codziennie, niezależnie od pory roku i Twojej gospodarki hormonalnej. Włosy te występują pojedynczo, owijając się wokół różnych przedmiotów oraz części ludzkiego ciała (jeśli jesteś mężczyzną to prawdopodobnie wolisz nigdy nie dowiedzieć się jak to jest obudzić się rano w kobiecej pościeli i odkryć takiego delikwenta owiniętego wokół... o tak, dobrze myślisz, właśnie tam i podobno boli), czasami zdarza im się też dobierać w grupy i tworzyć takie oto formy życia: 


Włosy lubią także wchodzić do buzi, wpadać do jedzenia oraz przyczepiać się do swetrów i marynarek. Nie można też zapomnieć o przyjemności, której doświadcza się śpiąc w towarzystwie mokrych włosów, a zwłaszcza dostając mokrym warkoczem w twarz. 

W skali straszności wysokie miejsce zajmuje również kuchnia eksperymentalna: o ile sporadyczny kontakt z Twoimi kuchennymi wyczynami jest jeszcze do zniesienia, to już jedzone codziennie szpinak, warzywa na patelnię czy tosty mogą wzbudzać pewne wątpliwości. A nie daj zbuk, najdzie Cię jeszcze ochota na jakieś kuchenne innowacje czy (tfu, tfu) dietę. Raz czy dwa można przecierpieć, ale ile można udawać, że jest się fanem wegańskich surowych dań detoksykacyjnych? 


Zanim ktoś się pogniewa, już spieszę z wyjaśnieniem: bez wątpienia w komplecie ze wspólnym zamieszkaniem musi występować też rozsądny podział obowiązków. Ale co, gdy dotychczasowy współlokator Twojej drugiej połówki bije Cię na głowę w większości prac domowych, zwłaszcza na polu szeroko rozumianej gastronomii? 

Z kolei z rzeczy nie tyle przerażających co irytujących, wysoka lokata przypada porannej toalecie i warczącej s u s z a r c e. Naukowcy donoszą, że 80% dorosłych mężczyzn ostatni raz z suszarki korzystało mniej więcej w czasach obowiązkowych zajęć na basenie w gimnazjum lub pod koniec podstawówki. Nie można się więc dziwić, że kontakt z tym urządzeniem po latach, zwłaszcza w godzinach porannych, wywołuje w nich silne poczucie zagubienia, frustracji i niedowierzania.

Idź mnie z tą wichurą! 
Wspólna toaleta wiąże się też z drobnymi nieporozumieniami o sposób wyciskania pasty do zębów, kierunek wieszania rolki papieru toaletowego, a także z traumatycznym odkryciem, że dziewczynki robią kupę, taką prawdziwą, gorszą niż jego własna. Chociaż jeśli Twój mężczyzna do tej pory naprawdę łudził się, że jest inaczej, a papier odwieszony listkiem do ściany wywołuje u niego wysypkę, to chyba lepiej zapomnieć o tym wspólnym mieszkaniu. I o tym mężczyźnie też. 

Wśród innych powodów, przez które Twój partner ucieka z krzykiem, gdy tylko napomykasz o zamieszkaniu razem są również tak kluczowe kwestie i możliwe niedogodności jak: segregacja śmieci, jeśli nie wierzy w recykling, brak miejsca parkingowego, jeśli w ogóle posiada samochód, brak balkonu, jeśli pali, brak pewnej telewizji satelitarnej, jeśli jest fanem piłki nożnej, brak innej pewnej telewizji satelitarnej, jeśli od futbolu preferuje siatkówkę, brak sklepu nocnego w najbliższej okolicy, jeśli późnym wieczorem lubi sobie skoczyć po piwko, czy też wanna, gdy on woli prysznic. 

A gdy skończy się już ta długa lista strachów i możliwych nieszczęść, chyba nie zdziwisz się, gdy na odchodne doda: 
To chyba nie najlepszy pomysł, nie?

Sama się zdziwisz, ale przytakniesz przytłoczona nawałem nieuświadomionych wcześniej hipotetycznie możliwych wad wspólnego mieszkania. Zdziwisz się jeszcze bardziej, gdy przypomnisz sobie, że mimo tych wszystkich przerażających konsekwencji, wciąż istnieją na świecie ludzie, którzy odważają się podjąć takie ryzyko. A gdy już to wszystko przemyślisz, złapiesz się za głowę, obleje Cię zimny pot, a potem poderwiesz się... i uciekniesz z krzykiem. 

poniedziałek, 18 maja 2015

Odcinek 30: Dziewczyno, nie czytaj tej notki!

Och, dziewczyno, nie masz lekkiego życia.

O no proszę, patrzcie jakie przekorne. Miałyście nie czytać. Ale skoro już tu jesteście to może opowiem Wam o co to całe zamieszanie. 

W poprzednim semestrze na zaliczenie pewnego przedmiotu musiałam przeprowadzić wywiad z osobą, która mogła mieć coś ciekawego do powiedzenia na temat lat 60. Wybór padł na moją kochaną babcię (pozdrawiam serdecznie, chociaż nie ma Internetu!), która okazała się całkiem niezłym źródłem informacji o owych czasach. W nawale anegdotek z młodości i wspomnień z prywatek i koncertów moją uwagę zwróciła przede wszystkim jedna myśl: 
Teraz to dopiero macie fajnie: każdy wybiera to co lubi, nikt nikomu nie zabrania i nikt się nie czepia. 
Zdanie to padło w szeroko rozumianym kontekście mody, stylizacji i trendów. Według mojej babci być może lata 60. były w pewnym sensie przełomowe, jednak dopiero teraz doszliśmy do punktu, w którym wszystkie chwyty są dozwolone
- Wow - pomyślałam - No kto by pomyślał, że żyjemy w takich cudownie wolnych i tolerancyjnych czasach.
A no pomyślałby tak każdy kto po prostu nie korzysta z Internetu, bo tutaj dopiero zaczyna się cała zabawa. 

Z modą i trendami jest trochę jak z pogodą - każdy lubi co innego i przynajmniej raz w roku przychodzi taki czas, że naprawdę odechciewa się żyć na tej planecie choćby jeden dzień dłużej. Ja tak mam w listopadzie, ale znam też ciekawe przypadki osób, których nic tak nie wpędza w depresję jak 25 stopni Celsjusza i słońce od rana do wieczora. Co kto woli. Nie muszę rozumieć, ale szanuję.
Może z ubraniowymi nowinkami sytuacja nie jest aż tak dramatyczna, bo w przeciwieństwie do pogody, mam (jeszcze) jako taki wpływ na to co na siebie wkładam. Nie mam za to wpływu na to co zakładają na siebie inni. Ja mogę z tym żyć, ale jest wśród nas całkiem spora grupa ludzi, których życiowym celem jest prowadzenie krucjat przeciwko każdemu irytującemu ich trendowi. I druga grupa działająca dokładnie na odwrót.

Tak oto, jak grzyby po deszczu, na różnych portalach wyskakują co raz to nowe grupy, profile i fanpejdże będące luźną wariacją na temat dziewczyno/chłopaku, rób to, nie rób tamtego.
Przeprowadziłam mały eksperyment i wstukałam w fejsbukową wyszukiwarkę hasło "d z i e w c z y n o". Oto najciekawsze wyniki: 

Amatorzy kobiecych wdzięków wykazują niezdrowe zainteresowanie poszczególnymi partiami ciała i apelują: 
Dziewczyno, olej fochy, włóż pończochy
Dziewczyno, pokaż swoje stopy 
Dziewczyno, pierdol jeansy, noś leginsy 
Dziewczyno, po co ci stanik?
Lobby właścicieli sklepów obuwniczych wzywa:
Dziewczyno, noś glany
Dziewczyno, pierdol baleriny, załóż szpilki
Dziewczyno, noś trampki 
Mamy też na sali paru śmieszków...
Dziewczyno, zgól te wąsy!!!
Dziewczyno, ogól bobra 
 ... a także propagatorów sportowego stylu życia:
Dziewczyno, rób przysiady
Dziewczyno, trenuj sztuki walki 
 Nie zabrakło też amatorów mody alternatywnej:
Dziewczyno, jebnij piercing
Dziewczyno, noś dredy
Dziewczyno, miej dziary, tunele i piercing 
 A jeśli głupia myślałaś, że warto się postarać zrealizować te wszystkie postulaty i że przyniesie Ci to jakąś wymierną korzyść, to pewien domorosły Schopenhauer nie pozostawia złudzeń:
Dziewczyno, on już nie wróci. 
Oj, dziewczyno, nie masz łatwego życia. Nie wiem czy właśnie usiadłaś w kącie i płaczesz cichutko nad swoim losem, a może odwrotnie - właśnie uniosłaś się dumą i odwróciłaś się na pięcie. Możesz chcieć zignorować wszystkie powyższe apele, jednak pamiętaj, że społeczność ludzi, którzy mają wobec Ciebie tyle oczekiwań sięga kilkudziesięciu tysięcy osób. Czy właśnie ugięłaś się pod ciężarem spoczywającej na Tobie odpowiedzialności? 

No mam jednak nadzieję, że swój rozum masz i wszystkie powyższe postulaty spływają po Tobie jak po kaczce. Takiej kaczuszce co to chodzi w balerinkach i biedna nie może pojąć, że powinna w szpilkach. Albo takiej bidulce co uparcie chodzi w dżinsach, mimo że 37 tysięcy osób grzecznie prosi, by przebrała się w leginsy. No chyba, że jest gruba. Albo ma obwisłe pośladki. W takim wypadku, gdy założy leginsy narazi się pewnie kolejnym kilkudziesięciu tysiącom internautów. A przecież to ich opinia jest najważniejsza, czyż nie?

Ach, babciu, żebyś Ty to widziała...

Chłopaku, jeśli tu jesteś, nie martw się! Do Ciebie też tysiące internautów mają wiele skarg, wniosków i zażaleń. Ale o tym może kiedy indziej. 

sobota, 16 maja 2015

Rozdział 29, a w nim Biuro Rzeczy Zagubionych Nigdy Nieodnalezionych

Jaka Klucha jest każdy chyba już zdążył się przyzwyczaić. Nie trzeba specjalnie dobrze mnie znać, żeby zorientować się, że na drugie mam Chaos, a na trzecie Bałagan. Są po prostu wśród nas ludzie, wokół których magicznym sposobem sam tworzy się najwyższej klasy burdel, nieważne jak mocno starają się nad nim zapanować: jestem jedną z nich. Paradoksalnie w tym szaleństwie jest jakaś metoda i najczęściej dopiero po posprzątaniu mam najpoważniejsze problemy ze zlokalizowaniem pewnych przedmiotów. 

Jakich? 
Okazało się, że istnieje dość ścisły katalog rzeczy, które gubią się ciągle. Z kilkoma wyjątkami, które całe szczęście zdarzają się rzadziej. 

Zacznijmy od czegoś prostego, od czegoś co z pewnością przemknęło Ci przez myśl, gdy tylko przeczytałeś poprzednie zdanie. Zgadłeś? Dokładnie tak. Zacznijmy od skarpetek. Setki naukowców, filozofów i polityków od lat pochylają się nad problemem miliardów skarpetek gubionych rocznie na całym świecie. Czy można podejrzewać tajne służby o masowe kradzieże skarpetek obywateli? Czy możliwe jest istnienie innego wymiaru, do którego trafia co dziesiąta skarpetka wrzucona do pralki? Jak dotąd odpowiedzi nie odnaleziono. Tak samo jak i owych skarpetek. 

Kolejna rzecz to długopisy. Nieważne ile sztuk kupisz na zapas na samym początku roku akademickiego czy szkolnego. Nie ma również znaczenia ile razy powtórzysz znajomym Tu jest napisane WRÓĆ DO MNIE, huehue i ile razy rzeczywiście wróci. Prędzej czy później, a najprawdopodobniej w trakcie jakiegoś egzaminu, okaże się, że w dłoni dzierżysz ostatni, jakimś cudem zachowany na dnie torby, długopis, w którym ostały się ostatnie krople tuszu. A teraz módl się, żeby to był test. 

To samo dzieje się w przypadku gumek i spinek do włosów. Możesz regularnie wykupować zapasy tych artykułów z pobliskiego Rossmanna, chować do kartonów, a ze swojej piwnicy zrobić ich magazyn. Prawdopodobnie i tak nadejdzie moment, gdy staniesz przed trudnym wyborem: Pożyczyć od kogoś gumkę czy powiesić się na własnych włosach w czasie wymagających ćwiczeń na drabinkach? Bo Twoje własne gumki dziwnym trafem zdążyły już znaleźć sobie innych właścicieli. 

Towary deficytowe trzeba mocno dzierżyć w dłoni.
Bardzo smucą mnie także zagubione kolczyki, zwłaszcza, że w uszach posiadam aż sześć dziurek (nie licząc industriala i tragusa w jednym uchu i concha w drugim) i niełatwo jest mi znaleźć aż tyle jako tako do siebie pasujących. Praktycznie przestałam więc nosić jakiekolwiek, tylko od czasu do czasu zdarza mi się na jakiś nadepnąć lub na którymś usiąść, gdyż pojedyncze sztuki lubią znajdować się w bardzo niespodziewanych miejscach.

Niedopasowane.pl -
 portal dla kolczyków poszukujących pary na stałe. 
Z mniej oczywistych rzeczy zagubionych: co najmniej trzy razy w życiu zdarzyło mi się zgubić soczewkę, z czego jedną odnaleziono parę dni później zeschniętą na wiór na podłodze w łazience. Kilka razy soczewka uciekła mi też pod powiekę, ale to chyba nie liczy się jako zgubienie, gdyż: a) w sumie cały czas masz ją przy sobie b) po dłuższych manewrach z gałką oczną można ją odzyskać, nawet bez pomocy osób trzecich.  Jest to o tyle uciążliwe, że przy wadzie -3,5 ciężko funkcjonować cały dzień praktycznie bez oczu; z kolei patrzenie na świat przez jedno oko jest wyjątkowo męczące. No chyba, że jest się piratem, wtedy okej.

Niestety czasami gubią się też nieco większe gabaryty: zarówno jeśli chodzi o rozmiar, wartość materialną czy też gabaryt emocjonalny. Całe szczęście (tfu, tfu, odpukać) omijały mnie do tej pory w życiu historie ze zgubionymi portfelami, telefonami, kluczykami samochodowymi czy dokumentami. Rozpaczałam za to dość długo po stracie ulubionej granatowej marynarki, którą na jakiejś osiemnastce odwiesiłam na krzesło i nigdy więcej już nie zobaczyłam. Marynarka jak marynarka, powiecie i ja nawet się z Wami zgodzę. Ale potem przypomnę sobie jak idealnie była skrojona i jaką miała prześliczną podszewkę w kropeczki. Jeszcze żadna kupiona od tamtej pory jej nie dorównała. Od kilku tygodni nie mogę znaleźć też ulubionej koszulki z wymownym napisem Sorry I was drunk od Shameless. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie! Myślę, że jej zaginięcie może mieć dwa podłoża: albo czas na małe porządki w garderobie albo napis na koszulce mówił sam za siebie.

A Ty, drogi czytelniku, czego bezskutecznie szukasz?

poniedziałek, 11 maja 2015

Rozdział 28: piekielne doniczki, diabelskie rowery, czyli dlaczego nigdy nie zostanę sportowcem

Wy jeszcze nie wiecie, ale już za moment wszystko stanie się dla Was jasne. 
Ja wiem praktycznie od zawsze, chociaż wielokrotnie usiłowałam oszukać przeznaczenie.
Prawda jest jednak tylko jedna...

Klucha nigdy nie zostanie sportowcem.

Generalnie nie warto ludzi oceniać zbyt pochopnie, więc nawet, gdy w mym pierwszym roku życia jakaś nieco nadgorliwa pani doktor stwierdziła u mnie swego rodzaju niedorozwój dolnych partii układu ruchowego i zaleciła wepchnięcie w plastikowe homonto czy też inne średniowieczne ortopedyczne narzędzie tortur, moi rodzice nie przekreślili z góry mojej sportowej kariery i nieprzesadnie interweniowali, gdy planowałam swoją karierę piłkarki nożnej, tancerki towarzyskiej czy akrobatki. Tata nawet dość chętnie przyłączał się do futbolowych treningów rozgrywanych regularnie między ich małżeńskim łożem, a drzwiami sypialni. Mama nieco mniej chętnie odkurzała potem ziemię ze stłuczonych doniczek. 

O, właśnie. Można powiedzieć, że to właśnie doniczki stały się symbolem początku końca mojej sportowej kariery. Pierwszym dość poważnym znakiem, że nie pisane jest mi życie cyrkowej artystki był pewien wypadek, który wydarzył się w czasie nieoficjalnego treningu na tarasie u babci. Ja miałam pięć lat i wielkie aspiracje. Taras miał fikuśną balustradę i pewną dość istotną wadę - wzdłuż balustrady poustawiane były dziesiątki doniczek z kwiatami. Dla ścisłości: były to głównie kaktusy. Wystarczył jeden nieprzemyślany ruch. Utrata równowagi. Pech chciał, że kolanami trafiłam idealnie w owe kaktusy. Auć. Siedziałam potem na krześle, nóżkami nie dosięgałam nawet do podłogi (co właściwie nie zmieniło się aż po dziś dzień), a tata przez długie minuty, które dłużyły się wtedy jak godziny, wyciągał pęsetą kolce z moich kolan. I tak właśnie umarło marzenie o Klusce-akrobatce.

Kolejny wypadek zdarzył się niewiele później i dziwnym trafem też maczały w tym palce... doniczki. Przyznam się szczerze, że nie pamiętam co dokładnie robiłam tego feralnego dnia, ale prawdopodobnie był to najzwyczajniejszy w świecie trening cardio na jaki może pozwolić sobie kilkuletnie dziecko: mianowicie bieganie tam i z powrotem po schodach. Mama już wtedy miała tendencję do nadmiernego pastowania podłóg i, jak się okazuje, schodów również. Na dodatek, nie wiedzieć czemu normą w naszym domu były wówczas doniczki z kwiatkami porozstawiane na poszczególnych stopniach. Śliskie schody, doniczki pełne ziemi, nadpobudliwe dziecko... To nie mogło skończyć się dobrze! Z gracją, której nie powstydziłby się żaden profesjonalny kaskader, stoczyłam się niczym kulka z samej góry na sam dół, po drodze zgarniając ze sobą większość wspomnianych doniczek. Nie wiem co działo się później, oprócz tego, że bardzo głośno krzyczałam, żeby mama broń Boże nie wrzucała mnie pod prysznic, bo najbardziej bałam się, że z doniczkowej ziemi zrobi się błoto. I tak właśnie zakończyłam karierę biegaczki.


Specjalną kategorię moich sportowych wypadków stanowią wypadki rowerowe, z czego jeden był wyjątkowo znamienny w skutkach, gdyż dzięki niemu byłam jedynym dzieckiem w całym powiecie (a może i na świecie), które szło do komunii z pięknym limo pod okiem. Wprawdzie w zdarzeniu nie uczestniczyły żadne doniczki, za to rzecz działa się w ogródku, a jak wiadomo w ogródku ziemi ogrodowej również nie brakuje! Jeśli planujecie kiedyś, w bliższej lub dalszej przyszłości, posyłać swoje dziecko do komunii (generalnie odradzam, zwłaszcza jeśli nie jesteście zbytnio wierzący, ale to nie o tym dzisiaj mowa) to zapamiętajcie jedną ważną rzecz: nigdy, przenigdy nie pozwalajcie mu wsiadać na rower dzień przed uroczystością. Właściwie dotyczy to wielu innych okazji. Na przykład matury. I wielu innych pojazdów. Na przykład samochodu. W moim przypadku był to jednak rower i to w wyjątkowo pechowej i bolesnej konfiguracji z ... materacem, ogrodową ławką i mną za kierownicą. Co tu dużo mówić, okiem idealnie wpasowałam się w róg ławki. I tak właśnie okazało się, że cyklistką też raczej nie zostanę. 

Wszystkie te wypadki, które zdarzały mi się przez całe dzieciństwo (a te opisane wyżej nie były jedyne, wierzcie lub nie) wyraźnie dawały mi do zrozumienia, że powinnam odpuścić sobie wszelką aktywność fizyczną. Klucha jest jednak uparta i wbrew pozorom szybko zapomina o złych rzeczach - co kończy się najczęściej tym, że po kilka razy popełnia te same błędy i raz na jakiś czas musi sparzyć się na nowo. W ten oto sposób zaliczyłam bardzo bliskie rowerowe spotkanie biodra z barierką na wiadukcie, skręconą kostkę, wybity palec czy też przejażdżkę skuterkiem GOPR-u oraz wizytę w szpitalu po bardzo nieprzyjemnym wypadku na stoku. Pierwsza i ostatnia wyprawa na narty, jak dotąd. Skoro pytacie, narciarką chyba też już nie zostanę.

Klucha z biodrem.
Taka tam pamiątka z wyjazdu.
Za to póki co zostałam blogerką i wydaje mi się, że to wreszcie sport dla mnie... A przynajmniej dość ciężko o kontuzję! 

PS Powstanie tego tekstu również obfitowało w kilka pseudo-sportowych incydentów. Olśnienie spłynęło na mnie w czasie nurkowania we własnej wannie (a jakże!), wyskakując z niej z impetem Kamila Stocha wybijającego się z belki startowej zaliczyłam niemalże łyżwiarski piruet bosą stopą na mokrej podłodze, a następnie puściłam się sprintem do laptopa, prawdopodobnie pobijając swój życiowy rekord prędkości. Ale oczywiście nikt tego nie widział. 

piątek, 8 maja 2015

Rozdział 27: dlaczego Klucha nie zostanie Waszym prezydentem?

Pozwoliłam sobie pożyczyć Fiołeczka od Sztucznych Fiołków,
bo nic lepiej nie oddaje mojego stanu emocjonalnego
przed niedzielnymi wyborami.
Ugh, wybory. Taki aktualny temat, że prawdopodobnie każdy polski bloger powinien dorzucić swoje trzy grosze. Aktualnie nie mam siły ani nastroju na dogłębną analizę programów poszczególnych kandydatów; nie zamierzam też dzielić się z Wami swoimi preferencjami wyborczymi, co by nie mieszać Wam w głowach, gdyż ja w swojej mam wystarczająco namieszane. Za to zdradzę Wam pewien sekret... 

Kiedyś sama bardzo chciałam zostać prezydentem. Pół dzieciństwa opowiadałam ze szczegółami jak to będę rządzić naszą piękną ojczyzną, jaką to nie będę dumą i chlubą naszego narodu. No i najważniejsze: jako pierwsza kobieta-prezydent w naszym kraju miałam udowodnić, że władza nareszcie trafiła w odpowiednie ręce. Jak widać wciąż mam na to spore szanse, bo póki co nie zanosi się, żeby ktoś miał mnie ubiec, niestety.

W międzyczasie pojawił się jednak inny problem: im stawałam się starsza i im więcej obcowałam z naszą rodzimą polityką, tym bardziej odsuwałam od siebie chęć mieszania się w nią w jakikolwiek sposób. Jeszcze nie tak dawno kiełkowała we mnie myśl o kandydowaniu w wyborach samorządowych: wyrwałam ją z korzeniami, a grunty odrolniłam. Tak oto im bliżej mi do wymaganego 35 roku życia, tym dalej od Pałacu Prezydenckiego i od spełnienia największego marzenia dzieciństwa. 

Pewnie nie zapytacie, ale ja i tak odpowiem: a dlaczego konkretnie nie zostanę Waszym prezydentem? A właśnie dlatego, że... 

Nie umiem kłamać, bo nie lubię. Albo nie lubię, bo nie umiem. W każdym razie byłabym strasznie słaba w przedwyborczych obietnicach i powyborczych konferencjach prasowych, bo przy każdym kłamstwie wybuchałabym szaleńczym śmiechem i przybierała barwę dojrzałego pomidorka. I jeszcze ktoś pomyślałby, że w głębi serca jestem czerwoniutka jak całe SLD albo że skrycie podkochuję się w Leszku Millerze. Albo jedno i drugie.

Nigdy nie wiem co zrobić z rękoma i nie pomagają mi żadne techniki panowania nad ciałem ani kursy z wystąpień publicznych. Nie muszę być nawet specjalnie zdenerwowana - ręce trzęsą mi się praktycznie zawsze, więc aby to ukryć zaczynam gestykulować (niestety raczej nadmiernie i wyglądam wtedy jakbym oganiała się od wyjątkowo uporczywych muszek owocówek). Jedyną skuteczną metodą wydaje się być związywanie rąk z tyłu albo przywiązywanie ich do boków. Ale czy ktoś zaufa prezydentowi w kaftanie bezpieczeństwa? 

Nie do końca panuję nad emocjami i bardzo płynna jest u mnie granica między skrajną depresją a skrajną agresją. Prawdopodobnie moja Lista Polityków, Którzy Zasługują na Mocne Trzepnięcie z Liścia jest dużo dłuższa niż listy Pawła Kukiza i Janusza Korwin-Mikkego razem wzięte. I stale rośnie. Paradoksalnie w parze z niestabilnością emocjonalną występuje u mnie dość duża stabilność poglądów, a to wcale nie ułatwia funkcjonowania na scenie politycznej. 

Nigdy nie marzyłam o karierze w kabarecie i nie lubię robić z siebie pajaca. Nie cierpię też na zaniki pamięci, a nie jestem wystarczająco dobrą aktorką, żeby regularnie udawać, iż nie pamiętam co na ten sam temat mówiłam pół roku wcześniej albo co komu obiecałam w poprzedniej kadencji. 

Są też jeszcze dwa dość prozaiczne powody: żeby zostać prezydentem najpierw trzeba kandydować. A potem jeszcze ktoś musi na Ciebie zagłosować i nie mogą być to tylko Twoi rodzice, znajomi i kilka osób czytających Twojego bloga. 

Bo zagłosowalibyście, prawda? 

sobota, 2 maja 2015

Odcinek 26, w którym przedstawiam Najbardziej Różową Wędkarkę Świata i dzielę się garścią majówkowych wspomnień

Majówka to taki śmieszny moment w roku; jeden z tych, na którego spędzenie można mieć miliard pomysłów, a i tak zazwyczaj kończy się na suto zakrapianym grillu. Nie ma się co dziwić, zwłaszcza, że majówkowe promocje są bardzo hojne jeśli chodzi o cztero-, sześcio- i ośmiopaki piwa i kiełbasy, a nieco mniej hojne, gdyby na przykład naszła Cię chęć na wyjście do teatru. Ja z majówkowego szaleństwa (jak i z każdego innego) lubię się trochę ponabijać, jednak starouczniowskim zwyczajem szczerze doceniam każdy dłuższy weekend i wolny piąteczek. Bo dlaczegóż by nie?

Moja zeszłoroczna majówka była jednak zupełnie inna od wszystkich dotychczasowych. Mianowicie zeszłoroczną majówkę spędziłam w Erywaniu, który był ostatnim przystankiem naszej niemal trzytygodniowej rodzinnej wyprawy po Gruzji, Azerbejdżanie i Armenii.

Nie do końca wiedzieliśmy przy jakiej mieszkamy ulicy,
więc dla pewności woleliśmy zrobić zdjęcie.
Po tym wyjeździe pozostała mi na pamiątkę pusta butelka po Araracie (tradycyjnym armeńskim koniaczku) oraz mocne postanowienie, że nigdy więcej nie ruszam się na tak długo bez Sympatycznego. Zeszłoroczna majówka była więc dla mnie wyjątkowa i nieco (bardzo chciałam uniknąć tego słowa, ale naprawdę nie umiem) traumatyczna. Aż do owego wyjazdu nie wiedziałam, że można tak bardzo tęsknić, bo nigdy do tej pory nie zdarzyło mi się tego robić. Nie wiedziałam też jak bardzo mogą dłużyć się trzy tygodnie, nawet gdy czas masz wypełniony po brzegi zwiedzaniem i pokonywaniem odległości z jednego miasta do drugiego (a miast i środków transportu i przygód z nimi związanych było co niemiara; od Tbilisi, przez Baku i dziesiątki mniejszych, aż do wspomnianego Erywania; od samolotu, przez pociąg pełen nastoletnich kazaskich zapaśników, aż do przepełnionych marszrutek, w których bagaże przywiązuje się sznurkiem na dachu, a w przypadku braku miejsc siedzących pomiędzy fotelami dostawia się taborety). Teraz, gdy minął już rok, śmiało mogę przyznać, że była to na pewno najbardziej niesamowita majówka w moim życiu (jak dotąd), aczkolwiek wciąż nie potrafię patrzeć na zdjęcia z tej wyprawy bez dziwnego ukłucia w sercu, które przypomina jak bardzo nie potrafiłam się nią cieszyć.

Klucha tradycyjnie była najbardziej zainteresowana
lokalnymi przysmakami, zwłaszcza tymi słodkimi.
Tyle jeśli chodzi o zeszłoroczną majówkę; teraz czas wrócić do tegorocznej, która choć jeszcze się nie skończyła to już zdążyła przynieść mi wiele radości. Zacznijmy od tego, że całym sercem wierzę w równouprawnienie i straszliwie nie w smak są mi wszelkie podziały na obowiązki, czynności czy rozrywki damskie i męskie. Jestem kobietą, owszem, wcale się tego nie wstydzę. Uważam jednak, że większość tych podziałów to strasznie sztuczne twory i zupełnie nie warto się nimi przejmować. Jedną z majówkowych aktywności, które podlegają dość mocnej segregacji płciowej jest wędkowanie. Sympatyczny z Nałogami wędkuje od lat; ja pierwszy raz wędkę trzymałam w ręku jakoś w zeszłym roku, kiedy udało mi się wreszcie go namówić, by zabrał mnie ze sobą. Na jego nieszczęście spodobało mi się do tego stopnia, że nawet kupiłam sobie własną wędkę... No i żegnajcie męskie wypady na rybkę. Tak też stało się i teraz; w wyniku różnych perturbacji pojechaliśmy sobie na połów tylko we dwoje. Plan był dobry, miał jednak kilka słabszych punktów. Albo może wcale nie słabszych; po prostu tak miało być! Przede wszystkim już na wstępie popisałam się stylówką i stałam się jedyną różową plamą w całym morzu zieleni i paskudnego moro. Na dodatek jedyną kobietą na całym łowisku (nie licząc jednej żony wsuwającej frytki pod altanką), a już na pewno jedyną z wędką w ręku. Już widziałam te zaciekawione, lekko rozbawione spojrzenia... Na dzień dobry lunął deszcz, trochę pogrzmiało i w pewnym momencie byliśmy już bliscy poddania się i urządzenia sobie wycieczki do Maka na FishMaca. Na szczęście nie daliśmy się i wróciliśmy do gry. I było warto, nawet nie wiecie jak bardzo!

Przedstawiam Państwu Pana Karpia.
O, już wiecie. Właśnie dlatego było warto. Oprócz Pana Karpia (waga: jakieś 1,5 kilo) dorwałam też parę małych karasi, jednak to On, największa ryba jaką złapałam do tej pory, zupełnie zrobił mój dzień. Nie myślcie, że było łatwo; całe szczęście, że nie wciągnął mnie do wody, bo stoczyliśmy ze sobą porządną walkę, zanim wreszcie udało mi się go wyciągnąć. Gdy wreszcie się udało, cieszyłam się jak mała dziewczynka, a kolana drżały mi jak przed występem na szkolnej akademii. Karp został odpowiednio obfotografowany, wyściskany, a następnie wypuszczony, więc nie musicie martwić się o jego zdrowie. Prawdopodobnie nauczony doświadczeniem nie da się drugi raz tak łatwo nabrać na białego robaka i kukurydzę, więc może trochę sobie popływa.

Tak właśnie Najbardziej Różowa Wędkarka Świata udowodniła, że nie kolor wdzianka zdobi wędkarza i że nawet mała dziewczynka może wyciągnąć z wody całkiem sporą rybę. Problem jest tylko taki, że teraz mam apetyt na jeszcze większe zdobycze... I dopiero okaże się czy podołam takiemu wyzwaniu! Trzymajcie kciuki.