Mamy od paru lat taką rodzinną świecką tradycje, że mniej więcej raz w miesiącu wybieramy się do teatru. Nie powiem, dla mnie, studentki oszczędzającej każdy grosz na zakupach w Stonce, jest to rozwiązanie niezwykle wygodne - rodzina przyjeżdża, płaci za bilety, zabiera na kolację i nieraz jeszcze wałówkę na kolejne tygodnie zostawi. Odchami się człowiek i naje za jednym zamachem i to za darmo. Ktoś niemądry mógłby stwierdzić, że ma to też swoje gorsze strony - czasami niemal z dnia na dzień dowiaduję się na co i gdzie idę, często nie kojarząc w ogóle, co to za miejsce i co to za ludzie, nikt mnie nie pyta o zdanie, co czyni ze mnie widza (przynajmniej początkowo) niezbyt świadomego lub, co gorsza, widza niezadowolonego. Ale z czystym sercem przyznaję, że los obdarzył mnie wyjątkowo fajnymi rodzicami, a w tym wypadku zwłaszcza tatą, bo to jego zadaniem jest comiesięczny dobór repertuaru. No i raczej nie zdarza się, żebym wyszła z wybranego przez niego przedstawienia niezadowolona, więc generalnie nie kwestionuję jego umiejętności w tym względzie. Ale w ostatni weekend byłam już bliska zwątpienia...
Jak zwykle, drogą mailową, otrzymałam potwierdzenie rezerwacji na jakieś przedstawienie, któregoś tam dnia, o jakiejś tam godzinie. Przyjęłam, zapisałam, zapomniałam. Przyznaje się bez bicia, nawet nie wygooglowałam tytułu. Całe szczęście, że mama koncertowo spisuje się w roli strażnika czasu, więc w porę zapobiega mojemu ewentualnemu przegapieniu takiego przedsięwzięcia. I tak oto w sobotnie popołudnie wygramoliłam się ze szlafroka, ogarnęłam twarz, ubrałam się odpowiednio do okazji (decyzja była dosyć prosta, bo mam ładną nową kieckę i muszę ją ponosić, żeby nie było, że kupiłam i założyłam raz i to na Wigilię) i tak przygotowana przybyłam na miejsce.
I tu szok.
Nie żebym jakoś regularnie bywała w Teatrze Studio, ale do tej pory odnosiłam wrażenie, że to miejsce odwiedzane głównie przez warszawską młodą inteligencję, artystyczną bohemę i szeroko pojęte hipsterstwo (z góry przepraszam Cię, drogi czytelniku, jeśli Ty akurat odwiedzasz Teatr Studio i nie czujesz się związany z żadną z wymienionych wyżej grup). Tego dnia jednak teatr ten był wypełniony po brzegi... dziećmi. Od razu dało mi to do myślenia, wzbudziło lekki niepokój, więc w oczekiwaniu na spóźniająca się lekko rodzinę sięgnęłam po samotną broszurkę, którą ktoś zostawił na stoliku. ,,Jak zostałam wiedźmą" - spektakl dla dzieci w wieku szkolnym. No i dla dorosłych, ale to już małymi literkami. Spektakl. Dla dzieci. To nie tak, że ledwo odrosłam od ziemi (tak naprawdę nie odrosłam i już nie odrosnę, ale cicho, tajemnica) i już zadzieram nosa jaka to nie jestem dorosła, ale sami powiedzcie - spektakl dla dzieci, to po prostu brzmi słabo! Od razu przypominają mi się czasy podstawówki i te nędzne przyjezdne teatrzyki, na których obecność była obowiązkowa, a ich jedyną zaletą było urwanie się kilku lekcji - no i cena, niska, przynajmniej adekwatna do jakości. Spektakl dla dzieci? To nie może się udać.
Ale dzielnie ugryzłam się w język, grzecznie przywitałam się z rodziną i wmaszerowaliśmy na salę. Chłopiec zdecydowanie w wieku szkolnym siedzący przede mną grzecznie zapytał czy nie będzie mi zasłaniał, jeśli pod tyłek podłoży sobie dodatkową poduszkę? Nie jestem zbyt asertywna ani rozgarnięta, więc odpowiedziałam, że skąd, jasne, że nie. No dobra, zasłaniał tylko trochę. Ale to nie przeszkodziło mi w obejrzeniu całości... i to z wypiekami na twarzy!
Przede wszystkim -zbyt zafrasowana kategorią spektaklu dla dzieci nie zauważyłam dwóch n a j i s t o t n i e j s z y c h informacji zawartych w broszurce. Po pierwsze, jest to spektakl muzyczny, a muzyką zajął się nie kto inny jak Waglewski i Voo Voo. I na dodatek grają na żywo, no wow, nie powiecie mi, że to nie fajnie! Taka niespodzianka już na wstępie... Przynajmniej ja się miło zdziwiłam. Po drugie, Masłowska. Różne jej rzeczy się czytało, widziało i słyszało i mało co mi się nie podobało. Gdybym umiała napisać cokolwiek dłuższego niż notka na prywatnym blogu, to prawdopodobnie chciałabym pisać tak jak ona. Nie, że jakieś guru, objawienie i rewolucja. Ale nie znam zbyt wielu innych osób, które, z taką zadziorną lekkością skakania na skakance i żucia gumy i jednoczesną bolesną i gorzką precyzją oberwania tą samą skakanką po jajkach, potrafią bawić się słowami i są w tym tak wszechstronne jak Masłowska. Mnie to po prostu kręci. I tak właśnie wkręciłam się też w ,,Jak zostałam wiedźmą" i polecam, nawet jeśli nie macie dzieci ani młodszego rodzeństwa, pożyczcie od kogoś jakiegoś brzdąca (byle nie za małego, bo gdy na sali zapadła cisza, a na scenie pojawiła się czarownica, kilkoro maluchów pisnęło "mamusiu, tatusiu, możemy zapalić światło?"i zachlipało*) albo idźcie sami - żaden wstyd, bo mimo wszystko to bajka, ale w dużej mierze skierowana do dorosłych.
Bardzo lubię takie miłe niespodzianki.
* I mam ogromną nadzieję, że wspomniane maluchy jednak dobrze się bawiły i nie mają teraz koszmarów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz