niedziela, 8 lutego 2015

Odcinek 10: krytycznym okiem na garderobę, czyli od przybytku głowa nie boli, ale od kurzu mam katar

W piątek współlokator Sympatycznego z Nałogami wrócił z pracy z uśmiechem na ustach, albowiem w pewnym sklepie obuwniczym w pewnym warszawskim centrum handlowym przyszło mu obsługiwać jedną z naszych rodzimych celebrytek (podpowiedź: znana z tego, że jest znana i nie za bardzo wiadomo dlaczego, za to dokładnie wiadomo od kiedy). Oprócz jej niedających się pominąć walorów, że tak ujmę, fizycznych, jego uwagę przykuł jeszcze inny fakt. Mianowicie wspomniana gwiazda zakupiła tyle par obuwia (liczba dwucyfrowa), że faktura zajęła kilka ładnych kartek A4. Początkowo zaśmiałam się głośno i niezwykle zadziwiłam, zakładając, że tylu par butów, co ta osobistość podczas jednej wizyty w sklepie, ja nie zakupiłam przez całe swoje dwudziestoletnie życie. Przysięgam, nie było we mnie zawiści, tylko czyste zdziwienie, bo ja nie potrafię w czterdziestu sklepach znaleźć jednej pary butów, którą chciałabym naprawdę kupić. A ona w jednym sklepie spokojnie znalazła trzydzieści par. Może to kwestia budżetu,, którym nie trzeba się ograniczać... Z resztą nieistotne. Jakby nie było, minęły dwa dni, o sprawie praktycznie bym zapomniała i żadnych wniosków z tego wszystkiego bym nie wyciągnęła, gdyby nie fakt, że wzięło mnie właśnie na przeprowadzenie porządków i brutalnej selekcji we własnej szafie.
Wyniki tejże inspekcji są porażające.
Krzesło mi się ugięło pod sukienkami: sztuk 23
Może nie do końca tyczy się to butów, bo ich liczba nie jest jednak przeważająca w tym zestawieniu. Może nie są to też wartości, które zrobiłyby wrażenie na kimkolwiek oprócz mnie.
Jednakże... Doszłam do wniosku, że skoro mnie szokuje zasobność mojej własnej garderoby, to znaczy, że coś z tym nadmiarem i galopującym konsumpcjonizmem jest na rzeczy.
Ale wiecie co jest w tym wszystkim najgorsze? Szczerze chciałam odłożyć to, co naprawdę już mi niepotrzebne, ładnie poskładać i oddać komuś innemu, komu może by się przydało. Chciałam pozbyć się tego, co tylko się marnuje i zajmuje miejsce w szafie, podczas gdy mogłoby śmiało wychodzić sobie z domu na kimś innym. Jednak jak zwykle okazało się, że nie potrafię rozstać się praktycznie z żadną rzeczą. Odezwała się we mnie natura zbieracza. Obudził się sentymentalizm* oraz amożejeszczekiedyśsięprzyda-izm**.
*- Kurczę, to moja ulubiona sukienka, nosiłam ją całe liceum. Wprawdzie już nigdy nie będę miała takiej talii,właściwie od trzech lat suwak się nie dopina, a na sylwestrze 2012 ktoś wypalił mi w niej dziurę papierosem...Ale przecież jej nie wyrzucę!!!
**- W sumie dawno tego nie nosiłam... Właściwie nigdy nie miałam tego na sobie, chociaż wydałam na to równowartość dwudziestu kebabów. A potem zjadłam te dwadzieścia kebabów i mam na brzuchu trzy opony od Stara. Ale gdybym tak kupiła do tej koszuli fajne dżinsy z wysokim stanem...

I tak właśnie zamiast pozbywać się starych rzeczy często dokupuję nowe, łudząc się, że w jakiś sposób nowa rzecz nadrobi niedociągnięcia starej. Niestety, to nie działa, praktycznie n i g d y. W ten sposób nakręca się tylko błędne koło zbieractwa. Nazwijcie mnie chomikiem, nazwijcie kolekcjonerem, nazwijcie jak chcecie.
Zawsze jak robię porządki w szafie to nie mogę się powstrzymać.
 Wieszakowa tęcza: ocieplanie wizerunku zakurzonej garderoby
 w zakurzonej kawalerce. 
Myślę dalej o tym jak w ciągu życia obrastamy w masę niepotrzebnych przedmiotów i przypomina mi się jak wyglądał mój rodzinny dom jakieś dwadzieścia czy piętnaście lat temu. Na zdjęciach z czasów, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, widać, że rodzice z całego piętra domu używali praktycznie tylko jednego pokoju, bo więcej miejsca nie było im potrzebne. Ja sama pamiętam obecną sypialnię rodziców, po której mogłam jeździć czterokołowym rowerkiem, bo nie było tam absolutnie nic oprócz firanek w oknach. A dzisiaj? Część rzeczy (w tym bardzo dużo książek) przyjęłam ja, rozpoczynając tym samym zagracanie swojej kawalerki; w domu aktualnie w użytku są dosłownie wszystkie pomieszczenia, łącznie z pawlaczem i strychem, a i tak, raz na jakiś czas, pojawia się konieczność wstawienia nowej biblioteczki czy dobudowania paru półek, bo po prostu nie ma już, gdzie tego wszystkiego trzymać.

Stąd też wnioskuję (bo to dość wygodne), że gromadzenie rzeczy i swego rodzaju zbieractwo, to cechy całkiem ludzkie i dość bezpieczne. Jak to mówią: od przybytku głowa nie boli, a ja od siebie dodam tylko,że jak się nad swoim przybytkiem nie do końca panuje to łatwo wyhodować sobie alergię na kurz i może głowa nie boli, ale za to dużo się kicha. Ale to podobno nie zagraża zdrowiu, ani życiu.

W związku z tym ogłaszam, że tego przyzwyczajenia (czy też natręctwa) raczej się nie pozbędę i pewnie za jakiś czas, jak będę miała na to parę groszy, znowu nakupię trochę mniej lub bardziej niepotrzebnych fatałaszków, ale za to każdy kto przeczyta ten wpis ma od dziś prawo pieprznąć mnie w łeb zawsze, gdy powiem, że nie mam co na siebie włożyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz