Pozwoliłam sobie pożyczyć Fiołeczka od Sztucznych Fiołków, bo nic lepiej nie oddaje mojego stanu emocjonalnego przed niedzielnymi wyborami. |
Ugh, wybory. Taki aktualny temat, że prawdopodobnie każdy polski bloger powinien dorzucić swoje trzy grosze. Aktualnie nie mam siły ani nastroju na dogłębną analizę programów poszczególnych kandydatów; nie zamierzam też dzielić się z Wami swoimi preferencjami wyborczymi, co by nie mieszać Wam w głowach, gdyż ja w swojej mam wystarczająco namieszane. Za to zdradzę Wam pewien sekret...
Kiedyś sama bardzo chciałam zostać prezydentem. Pół dzieciństwa opowiadałam ze szczegółami jak to będę rządzić naszą piękną ojczyzną, jaką to nie będę dumą i chlubą naszego narodu. No i najważniejsze: jako pierwsza kobieta-prezydent w naszym kraju miałam udowodnić, że władza nareszcie trafiła w odpowiednie ręce. Jak widać wciąż mam na to spore szanse, bo póki co nie zanosi się, żeby ktoś miał mnie ubiec, niestety.
W międzyczasie pojawił się jednak inny problem: im stawałam się starsza i im więcej obcowałam z naszą rodzimą polityką, tym bardziej odsuwałam od siebie chęć mieszania się w nią w jakikolwiek sposób. Jeszcze nie tak dawno kiełkowała we mnie myśl o kandydowaniu w wyborach samorządowych: wyrwałam ją z korzeniami, a grunty odrolniłam. Tak oto im bliżej mi do wymaganego 35 roku życia, tym dalej od Pałacu Prezydenckiego i od spełnienia największego marzenia dzieciństwa.
Pewnie nie zapytacie, ale ja i tak odpowiem: a dlaczego konkretnie nie zostanę Waszym prezydentem? A właśnie dlatego, że...
Nie umiem kłamać, bo nie lubię. Albo nie lubię, bo nie umiem. W każdym razie byłabym strasznie słaba w przedwyborczych obietnicach i powyborczych konferencjach prasowych, bo przy każdym kłamstwie wybuchałabym szaleńczym śmiechem i przybierała barwę dojrzałego pomidorka. I jeszcze ktoś pomyślałby, że w głębi serca jestem czerwoniutka jak całe SLD albo że skrycie podkochuję się w Leszku Millerze. Albo jedno i drugie.
Nigdy nie wiem co zrobić z rękoma i nie pomagają mi żadne techniki panowania nad ciałem ani kursy z wystąpień publicznych. Nie muszę być nawet specjalnie zdenerwowana - ręce trzęsą mi się praktycznie zawsze, więc aby to ukryć zaczynam gestykulować (niestety raczej nadmiernie i wyglądam wtedy jakbym oganiała się od wyjątkowo uporczywych muszek owocówek). Jedyną skuteczną metodą wydaje się być związywanie rąk z tyłu albo przywiązywanie ich do boków. Ale czy ktoś zaufa prezydentowi w kaftanie bezpieczeństwa?
Nie do końca panuję nad emocjami i bardzo płynna jest u mnie granica między skrajną depresją a skrajną agresją. Prawdopodobnie moja Lista Polityków, Którzy Zasługują na Mocne Trzepnięcie z Liścia jest dużo dłuższa niż listy Pawła Kukiza i Janusza Korwin-Mikkego razem wzięte. I stale rośnie. Paradoksalnie w parze z niestabilnością emocjonalną występuje u mnie dość duża stabilność poglądów, a to wcale nie ułatwia funkcjonowania na scenie politycznej.
Nigdy nie marzyłam o karierze w kabarecie i nie lubię robić z siebie pajaca. Nie cierpię też na zaniki pamięci, a nie jestem wystarczająco dobrą aktorką, żeby regularnie udawać, iż nie pamiętam co na ten sam temat mówiłam pół roku wcześniej albo co komu obiecałam w poprzedniej kadencji.
Są też jeszcze dwa dość prozaiczne powody: żeby zostać prezydentem najpierw trzeba kandydować. A potem jeszcze ktoś musi na Ciebie zagłosować i nie mogą być to tylko Twoi rodzice, znajomi i kilka osób czytających Twojego bloga.
Bo zagłosowalibyście, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz