Majówka to taki śmieszny moment w roku; jeden z tych, na którego spędzenie można mieć miliard pomysłów, a i tak zazwyczaj kończy się na suto zakrapianym grillu. Nie ma się co dziwić, zwłaszcza, że majówkowe promocje są bardzo hojne jeśli chodzi o cztero-, sześcio- i ośmiopaki piwa i kiełbasy, a nieco mniej hojne, gdyby na przykład naszła Cię chęć na wyjście do teatru. Ja z majówkowego szaleństwa (jak i z każdego innego) lubię się trochę ponabijać, jednak starouczniowskim zwyczajem szczerze doceniam każdy dłuższy weekend i wolny piąteczek. Bo dlaczegóż by nie?
Moja zeszłoroczna majówka była jednak zupełnie inna od wszystkich dotychczasowych. Mianowicie zeszłoroczną majówkę spędziłam
w Erywaniu, który był ostatnim przystankiem naszej niemal trzytygodniowej rodzinnej wyprawy po
Gruzji, Azerbejdżanie i Armenii.
|
Nie do końca wiedzieliśmy przy jakiej mieszkamy ulicy, więc dla pewności woleliśmy zrobić zdjęcie. |
Po tym wyjeździe pozostała mi na pamiątkę pusta butelka po Araracie (tradycyjnym armeńskim koniaczku) oraz mocne postanowienie, że nigdy więcej nie ruszam się na tak długo bez Sympatycznego.
Zeszłoroczna majówka była więc dla mnie wyjątkowa i nieco (bardzo chciałam uniknąć tego słowa, ale naprawdę nie umiem) traumatyczna. Aż do owego wyjazdu nie wiedziałam, że można tak bardzo tęsknić, bo nigdy do tej pory nie zdarzyło mi się tego robić. Nie wiedziałam też jak bardzo mogą dłużyć się trzy tygodnie, nawet gdy czas masz wypełniony po brzegi zwiedzaniem i pokonywaniem odległości z jednego miasta do drugiego (a miast i środków transportu i przygód z nimi związanych było co niemiara; od Tbilisi, przez Baku i dziesiątki mniejszych, aż do wspomnianego Erywania; od samolotu, przez pociąg pełen nastoletnich kazaskich zapaśników, aż do przepełnionych
marszrutek, w których bagaże przywiązuje się sznurkiem na dachu, a w przypadku braku miejsc siedzących pomiędzy fotelami dostawia się taborety). Teraz, gdy minął już rok, śmiało mogę przyznać, że była to na pewno najbardziej
niesamowita majówka w moim życiu (jak dotąd), aczkolwiek wciąż nie potrafię patrzeć na zdjęcia z tej wyprawy bez dziwnego ukłucia w sercu, które przypomina jak bardzo nie potrafiłam się nią cieszyć.
|
Klucha tradycyjnie była najbardziej zainteresowana lokalnymi przysmakami, zwłaszcza tymi słodkimi. |
Tyle jeśli chodzi o zeszłoroczną majówkę; teraz czas wrócić do
tegorocznej, która choć jeszcze się nie skończyła to już zdążyła przynieść mi wiele radości. Zacznijmy od tego, że całym sercem wierzę w równouprawnienie i straszliwie nie w smak są mi wszelkie podziały na obowiązki, czynności czy rozrywki damskie i męskie. Jestem kobietą, owszem, wcale się tego nie wstydzę. Uważam jednak, że większość tych podziałów to strasznie sztuczne twory i zupełnie nie warto się nimi przejmować. Jedną z
majówkowych aktywności, które podlegają dość mocnej segregacji płciowej jest
wędkowanie. Sympatyczny z Nałogami wędkuje od lat; ja pierwszy raz wędkę trzymałam w ręku jakoś w zeszłym roku, kiedy udało mi się wreszcie go namówić, by zabrał mnie ze sobą. Na jego nieszczęście spodobało mi się do tego stopnia, że nawet kupiłam sobie własną wędkę... No i żegnajcie męskie wypady na rybkę. Tak też stało się i teraz; w wyniku różnych perturbacji pojechaliśmy sobie na połów tylko we dwoje. Plan był dobry, miał jednak kilka słabszych punktów. Albo może wcale nie słabszych; po prostu tak miało być! Przede wszystkim już na wstępie popisałam się stylówką i stałam się jedyną
różową plamą w całym morzu zieleni i paskudnego moro. Na dodatek jedyną kobietą na całym łowisku (nie licząc jednej żony wsuwającej frytki pod altanką), a już na pewno jedyną z wędką w ręku. Już widziałam te zaciekawione, lekko rozbawione spojrzenia... Na dzień dobry lunął deszcz, trochę pogrzmiało i w pewnym momencie byliśmy już bliscy poddania się i urządzenia sobie wycieczki do Maka na FishMaca. Na szczęście nie daliśmy się i wróciliśmy do gry. I było warto, nawet nie wiecie jak bardzo!
|
Przedstawiam Państwu Pana Karpia. |
O, już wiecie. Właśnie dlatego było warto. Oprócz
Pana Karpia (waga: jakieś 1,5 kilo) dorwałam też parę małych karasi, jednak to On, największa ryba jaką złapałam do tej pory, zupełnie
zrobił mój dzień. Nie myślcie, że było łatwo; całe szczęście, że nie wciągnął mnie do wody, bo stoczyliśmy ze sobą porządną walkę, zanim wreszcie udało mi się go wyciągnąć. Gdy wreszcie się udało, cieszyłam się jak mała dziewczynka, a kolana drżały mi jak przed występem na szkolnej akademii. Karp został odpowiednio obfotografowany, wyściskany, a następnie wypuszczony, więc nie musicie martwić się o jego zdrowie. Prawdopodobnie nauczony doświadczeniem nie da się drugi raz tak łatwo nabrać na białego robaka i kukurydzę, więc może trochę sobie popływa.
Tak właśnie
Najbardziej Różowa Wędkarka Świata udowodniła, że nie kolor wdzianka zdobi wędkarza i że nawet mała dziewczynka może wyciągnąć z wody całkiem sporą rybę. Problem jest tylko taki, że teraz mam apetyt na jeszcze większe zdobycze... I dopiero okaże się czy podołam takiemu wyzwaniu! Trzymajcie kciuki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz