Wy jeszcze nie wiecie, ale już za moment wszystko stanie się dla Was jasne.
Ja wiem praktycznie od zawsze, chociaż wielokrotnie usiłowałam oszukać przeznaczenie.
Prawda jest jednak tylko jedna...
Klucha nigdy nie zostanie sportowcem.
Generalnie nie warto ludzi oceniać zbyt pochopnie, więc nawet, gdy w mym pierwszym roku życia jakaś nieco nadgorliwa pani doktor stwierdziła u mnie swego rodzaju niedorozwój dolnych partii układu ruchowego i zaleciła wepchnięcie w plastikowe homonto czy też inne średniowieczne ortopedyczne narzędzie tortur, moi rodzice nie przekreślili z góry mojej sportowej kariery i nieprzesadnie interweniowali, gdy planowałam swoją karierę piłkarki nożnej, tancerki towarzyskiej czy akrobatki. Tata nawet dość chętnie przyłączał się do futbolowych treningów rozgrywanych regularnie między ich małżeńskim łożem, a drzwiami sypialni. Mama nieco mniej chętnie odkurzała potem ziemię ze stłuczonych doniczek.
O, właśnie. Można powiedzieć, że to właśnie doniczki stały się symbolem początku końca mojej sportowej kariery. Pierwszym dość poważnym znakiem, że nie pisane jest mi życie cyrkowej artystki był pewien wypadek, który wydarzył się w czasie nieoficjalnego treningu na tarasie u babci. Ja miałam pięć lat i wielkie aspiracje. Taras miał fikuśną balustradę i pewną dość istotną wadę - wzdłuż balustrady poustawiane były dziesiątki doniczek z kwiatami. Dla ścisłości: były to głównie kaktusy. Wystarczył jeden nieprzemyślany ruch. Utrata równowagi. Pech chciał, że kolanami trafiłam idealnie w owe kaktusy. Auć. Siedziałam potem na krześle, nóżkami nie dosięgałam nawet do podłogi (co właściwie nie zmieniło się aż po dziś dzień), a tata przez długie minuty, które dłużyły się wtedy jak godziny, wyciągał pęsetą kolce z moich kolan. I tak właśnie umarło marzenie o Klusce-akrobatce.
Kolejny wypadek zdarzył się niewiele później i dziwnym trafem też maczały w tym palce... doniczki. Przyznam się szczerze, że nie pamiętam co dokładnie robiłam tego feralnego dnia, ale prawdopodobnie był to najzwyczajniejszy w świecie trening cardio na jaki może pozwolić sobie kilkuletnie dziecko: mianowicie bieganie tam i z powrotem po schodach. Mama już wtedy miała tendencję do nadmiernego pastowania podłóg i, jak się okazuje, schodów również. Na dodatek, nie wiedzieć czemu normą w naszym domu były wówczas doniczki z kwiatkami porozstawiane na poszczególnych stopniach. Śliskie schody, doniczki pełne ziemi, nadpobudliwe dziecko... To nie mogło skończyć się dobrze! Z gracją, której nie powstydziłby się żaden profesjonalny kaskader, stoczyłam się niczym kulka z samej góry na sam dół, po drodze zgarniając ze sobą większość wspomnianych doniczek. Nie wiem co działo się później, oprócz tego, że bardzo głośno krzyczałam, żeby mama broń Boże nie wrzucała mnie pod prysznic, bo najbardziej bałam się, że z doniczkowej ziemi zrobi się błoto. I tak właśnie zakończyłam karierę biegaczki.
Specjalną kategorię moich sportowych wypadków stanowią wypadki rowerowe, z czego jeden był wyjątkowo znamienny w skutkach, gdyż dzięki niemu byłam jedynym dzieckiem w całym powiecie (a może i na świecie), które szło do komunii z pięknym limo pod okiem. Wprawdzie w zdarzeniu nie uczestniczyły żadne doniczki, za to rzecz działa się w ogródku, a jak wiadomo w ogródku ziemi ogrodowej również nie brakuje! Jeśli planujecie kiedyś, w bliższej lub dalszej przyszłości, posyłać swoje dziecko do komunii (generalnie odradzam, zwłaszcza jeśli nie jesteście zbytnio wierzący, ale to nie o tym dzisiaj mowa) to zapamiętajcie jedną ważną rzecz: nigdy, przenigdy nie pozwalajcie mu wsiadać na rower dzień przed uroczystością. Właściwie dotyczy to wielu innych okazji. Na przykład matury. I wielu innych pojazdów. Na przykład samochodu. W moim przypadku był to jednak rower i to w wyjątkowo pechowej i bolesnej konfiguracji z ... materacem, ogrodową ławką i mną za kierownicą. Co tu dużo mówić, okiem idealnie wpasowałam się w róg ławki. I tak właśnie okazało się, że cyklistką też raczej nie zostanę.
Wszystkie te wypadki, które zdarzały mi się przez całe dzieciństwo (a te opisane wyżej nie były jedyne, wierzcie lub nie) wyraźnie dawały mi do zrozumienia, że powinnam odpuścić sobie wszelką aktywność fizyczną. Klucha jest jednak uparta i wbrew pozorom szybko zapomina o złych rzeczach - co kończy się najczęściej tym, że po kilka razy popełnia te same błędy i raz na jakiś czas musi sparzyć się na nowo. W ten oto sposób zaliczyłam bardzo bliskie rowerowe spotkanie biodra z barierką na wiadukcie, skręconą kostkę, wybity palec czy też przejażdżkę skuterkiem GOPR-u oraz wizytę w szpitalu po bardzo nieprzyjemnym wypadku na stoku. Pierwsza i ostatnia wyprawa na narty, jak dotąd. Skoro pytacie, narciarką chyba też już nie zostanę.
Klucha z biodrem. Taka tam pamiątka z wyjazdu. |
Za to póki co zostałam blogerką i wydaje mi się, że to wreszcie sport dla mnie... A przynajmniej dość ciężko o kontuzję!
PS Powstanie tego tekstu również obfitowało w kilka pseudo-sportowych incydentów. Olśnienie spłynęło na mnie w czasie nurkowania we własnej wannie (a jakże!), wyskakując z niej z impetem Kamila Stocha wybijającego się z belki startowej zaliczyłam niemalże łyżwiarski piruet bosą stopą na mokrej podłodze, a następnie puściłam się sprintem do laptopa, prawdopodobnie pobijając swój życiowy rekord prędkości. Ale oczywiście nikt tego nie widział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz