poniedziałek, 15 grudnia 2014

Rozdział 2, w którym Ciepła Klucha postanawia zostać Superbohaterką

Tak jak rzecze opis mojej skromnej osoby w prawym górnym rogu... Żyję sobie gdzieś w mentalnej luce między takimi bohaterkami jak Bridget Jones i Lisbeth Salander. I zapewniam- nie jest to wybór przypadkowy!Jeśli istnieją jeszcze na świecie ludzie, którzy o którejś albo (o zgrozo!) o żadnej nie słyszeli to serdecznie polecam- zarówno książki jak i filmy! W dowolnej, dostosowanej do potrzeb i możliwości kolejności. Ja wiem, że do znudzenia, od najmłodszych lat wpaja się nam nienaruszalną zasadę: Najpierw książka, potem film! Najpierw pierwowzór! I nie ma przebacz.
Ale wybaczcie... O ile w przypadku pierwszej części trylogii "Millenium" nie mam żadnych wątpliwości co do geniuszu autora, i żadna z ekranizacji (czy to szwedzka czy hollywoodzka) nie umywa się według mnie do książki, to już stety-niestety nie jestem jakoś szczególnie przywiązana do książkowej wersji "Dziennika Bridget Jones". Owszem, to książka fajna i przyjemna, ale tak jak film mogę oglądać wielokrotnie to jednorazowa przygoda z książką zupełnie mi wystarczyła.
Jednak o ile napisanie fajnego bestsellera nie jest jeszcze wyczynem wymagającym jakichś paranormalnych umiejętności, to już do stworzenia tak wyrazistych i wyjątkowych postaci jak Jones i Salander potrzeba nie lada talentu - nie tylko pisarskiego.Dla mnie obie są doskonałe, choć każda inaczej. Jedna do bólu prawdziwa, druga jakby żywcem wyrwana z komiksu.Ciężko znaleźć inne bohaterki tak różne jak te dwie... A jednak obie podziwiam, na ten swój własny pokręcony sposób.

Z Bridget zdecydowanie mam sporo wspólnego jeśli chodzi o zamiłowanie do słodyczy i wina, tendencję do gromadzenia tkanki tłuszczowej w najmniej odpowiednich partiach ciała, popełnianie po tysiąc razy takich samych błędów i wyjątkowo nieporadne i emocjonalne podejście do życia. Z Bridget spokojnie mogłabym pooglądać łzawe komedie podjadając czekoladki; mogłabym upić się z nią na kanapie popalając mentolowe papierosy, ponarzekać na cały świat i nieznośne hormony. I co tu zrobić z takimi niezdarnymi leniuchami w puchatych szlafrokach? Być trochę mniejszym bucem niż pan Darcy; za to dużo kochać, tulić i akceptować! Sprawdzone info.
Z Lisbeth łączy mnie mniej... za to więcej jej zazdroszczę i chętnie przyjęłabym od niej parę detali - no może poza popapraną przeszłością, zaburzeniami psychicznymi i irokezem. Chętnie przygarnęłabym za to kilka tatuaży, lotny umysł i więcej dystansu. Fajnie byłoby być geniuszem albo chociaż móc z takim geniuszem i wariatką wyskoczyć na piwo, ewentualnie coś mocniejszego. Super byłoby, niczym w grze komputerowej, skopać tyłki większości tych, którzy kiedyś zaleźli mi za skórę, a pozostałej części przynajmniej wyczyścić konta bankowe i wyjechać na Seszele. Kiedy czasami za dużo we mnie Bridget, użalam się nad sobą i zawijam się bezradnie w ciepły szlafrok, pytam się What would Lisbeth do? A odpowiedź często mogłaby zwalić z nóg.

Nie wiem czy można powiedzieć, że się z nimi przyjaźnię, bo nie odwiedzają mnie (a raczej ja nie odwiedzam ich światów) zbyt regularnie. Ale fajnie raz na jakiś czas przypomnieć sobie, że istnieją i że są jakimś punktem odniesienia. Dwie fikcyjne postacie, a jednak tak wyraziste, że prawie można ich dotknąć. Jedna, dręczona przez kompleksy, niedoskonała i marudna: taka jaka jestem. Druga, odważna, szalona, tajemnicza: taka jaka chciałabym być.

Tak to właśnie bywa, gdy leniwym kluchom marzy się bycie superbohaterkami...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz