wtorek, 18 sierpnia 2015

Rozdział 41: pakuj się, kto może!

Wprawdzie wakacje dla niektórych powoli dobiegają końca, jednak mnie problem pakowania dopada dopiero teraz, w drugiej połowie sierpnia. Do tej pory wydawało mi się, że poziom moich umiejętności w tym zakresie sięga co najmniej wyższego średnio zaawansowanego, w końcu lata podróżowania, a zwłaszcza harcerzowania nie mogły pójść na marne. Dziś jednak staję przed wyzwaniem, któremu nigdy wcześniej nie udało mi się sprostać...
Na tydzień z bagażem podręcznym.
 No bo sami rozumiecie: oszczędności. Jeśli chce się lecieć do (podobno) najdroższego miasta na świecie, to warto wybrać chociaż tanie linie lotnicze. A jak się chce lecieć tanimi liniami, to warto się trochę nagimnastykować, żeby przelot nimi rzeczywiście wyszedł tanio

Aż do dzisiaj sądziłam, że spakowanie się na siedem dni w szkolny plecaczek to całkiem wykonalna sprawa. Teraz jednak rozkładam bezradnie rączki i przeprowadzam brutalną selekcję, a najgorzej jest oczywiście z kosmetykami (płynami), których na pokład można wnieść bardzo ograniczoną ilość. Kibicujcie więc, abym podołała tej próbie sił i logistyki, a ja tymczasem uraczę Was Krótką Listą Osobistości Pakujących Się, w skrócie klops.

Strateg
Wyjazd bez dobrego planu to dla niego czas stracony, dlatego też szczegółowe przygotowania zaczyna na długo przed fazą pakowania. Listy, wykresy, tabele to absolutny must have jego wakacji. Do pakowania przechodzi dopiero po skrupulatnym sporządzeniu listy, która na pierwszy rzut oka od druków inwentaryzacyjnych dużych sieci handlowych różni się tylko brakiem kodów produktów i podpisu kierownika. Stratega na miejscu zaskoczyć może tylko nagły wybuch wulkanu lub trzęsienie ziemi, gdyż na wszystkie inne ewentualności jest przygotowany, w końcu w znajomych na Naszej Klasie ma dwóch meteorologów z IMiGW i jednego bacę z Białki Tatrzańskiej.

Prorok
W przeciwieństwie do stratega, prorok niczego nie planuje, kieruje się tylko i wyłącznie przeczuciem i intuicją. Niestety, jak to bywa w przypadku proroków, tylko raz na jakiś czas udaje mu się coś przewidzieć i nie do końca wiadomo, czy to naprawdę dar czy raczej prawdopodobieństwo, że z raz na dziesięć wyjazdów musi mu się poszczęścić. Jest wtedy jedynym szczęściarzem z parasolką, gdy w Grecji pierwszy raz w tym dziesięcioleciu pada przez siedem dni z rzędu, jednak zdecydowanie częściej jest tym człowiekiem, który ma w walizce cztery pary wełnianych skarpet, a nie wziął sandałów... do Egiptu. Rozkłada wtedy ręce i mówi, że najwyraźniej Bóg tak chciał.

Piękna
Jeśli uważasz, że podstawowym wyposażeniem na wyprawę w góry jest wygodne obuwie i kurtka przeciwdeszczowa, ona na pewno już za chwilę udowodni Ci jak bardzo myliłeś się przez te wszystkie lata. Absolutnym minimum są bowiem według niej klapki na koturnie, lusterko, zalotka i skórzana kurteczka sięgająca do pępka. Z kolei nad morze nie zabierze kremu z filtrem, gdyż w planach ma spalić się, pardon, opalić się na heban. Nie ma być wygodnie, funkcjonalnie, bezpiecznie czy zdrowo. Ma być pięknie.

 Sęp
Legenda głosi, że kiedyś zabrał ze sobą pastę do zębów i szampon, ale i tak przywiózł z powrotem pełne opakowania, gdyż cały wyjazd wszelki artykuły higieniczne podkradał koledze z pokoju. Zazwyczaj na dwutygodniowe wakacje pakuje się w reklamówkę z dumnym napisem BOSS, ponieważ uważa, że dzielić nie można się tylko szczoteczką do zębów i zimnym Harnasiem. Ty możesz mieć jednak na ten temat nieco odmienne zdanie, zwłaszcza, gdy już drugiego dnia wyjazdu puka do Twoich drzwi z chytrym uśmieszkiem i pyta, czy nie pożyczyłbyś mu skarpetek. 

MacGyver
Właściwie nie ma absolutnie żadnego znaczenia, co spakuje na wakacje, gdyż w razie potrzeby z biustonosza żony i wacików kosmetycznych zmajstruje nauszniki, a z książeczki dla dzieci i plastikowych sztućców - japonki. 

Na koniec chciałam Wam  zdradzić jakim osobnikiem pakującym się jestem ja, jednak zbyt wiele zależy od tego jak potoczy mi się najbliższe pakowanie, a to, choć wyjazd już jutro, wciąż w fazie hipotetycznego planowania, co mogę pożyczyć, a co wyprać. 
To co, uda mi się czy nie?  

środa, 5 sierpnia 2015

Rozdział 40: co masz ogolić jutro, ogól dziś

Uuu, ktoś tu idzie na randkę. Włos zrobiony, twarz poprawiona, seksowny uniform przewieszony przez oparcie krzesła czeka na prasowanie. Jest okazja, więc wypadałoby jeszcze nogi ogolić, a w zależności od wytrzymałości Twojej silnej (?) woli, może nawet i co nieco więcej. Raz jeszcze włazisz więc do wanny, wykonujesz niezwykłe akrobacje i przyjmujesz pozycje, o których twórcy Kamasutry nawet nie śmieli pomyśleć, woda złośliwie tryska Ci w twarz, krew spływa do wanny... Jest nieźle. Obklejona plastrami i wysmarowana balsamem wychodzisz.
Wracasz po trzech godzinach do domu, z czego połowę spędziłaś czekając przed drzwiami knajpy przypominającej bardziej przedwojenny szynk. Wracasz uboższa o pięćdziesiąt złotych i poczucie własnej godności. Ale czego Ci najbardziej żal? Kurde, serio? Najbardziej Ci żal, że ogoliłaś się n a  m a r n e...
 Gólta co chceta!
Albo w ogóle.
Sprawa depilacji, choć wydaje się dość intymna i winna być raczej indywidualna, wywołuje dość skrajne emocje, czasami wręcz dyskusje. Litości, nad czym tu debatować? Chcecie oceniać wpływ masowej depilacji miejsc intymnych na powiększanie się dziury ozonowej? Nieważne czy jesteś gładkim Adonisem, włochatym misiem, śliską rybką czy puchatą sową. Druga strona tej barykady, zbudowanej z trójostrzowych maszynek i woskowych plastrów, prawdopodobnie i tak nie ma żadnego wpływu na Twoje depilacyjne decyzje.

No i dobra, ufff. W takim razie czegokolwiek bym dzisiaj nie napisała, nie wpłynie to na niczyje życie. Dobrze, że niniejszym pozbywam się całej odpowiedzialności za poniższe słowa.

Należę bowiem do grupy tych nadgorliwych fanatyków, którzy uważają, że golić powinni się wszyscy. I golić (albo podcinać) powinno się (prawie) wszystko. Jasne, że nie stanę nad Tobą z maszynką i nie zmuszę Cię do usunięcia perfidnego kopra znad górnej wargi, postaram się też nie dać po sobie poznać, że na widok kudłatego potwora wyłaniającego się spod Twojej pachy obiad podszedł mi do gardła. W głębi serca jednak będę się modlić do Latającego Potwora Spaghetti, aby zesłał na Ciebie objawienie i popchnął Cię w Rossmannie ku półkom z artykułami do depilacji. I naprawdę nie ma znaczenia czy jesteś kobietą czy facetem, czy masz dwadzieścia lat czy pięćdziesiąt.

Kto rano wstaje... ten jeszcze zdąży się ogolić
Dla mnie sprawa jest prosta: wychodząc z domu muszę mieć czyste włosy, pomalowane oczy, umyte zęby i ogolone nogi, pachy oraz jeszcze jedno magiczne miejsce. Zupełnie nie trafia do mnie argument hihihi, wreszcie zima, mogę przestać golić nogi. Trafia mnie za to szlag, gdy mam gdziekolwiek zbędne owłosienie przez dłużej niż jeden dzień. Golę się, bo lubię. Lubię mieć gładką skórę, po której przyjemnie jest się samej pogłaskać. Zarost, choćby dwudniowy, drażni mnie i czuję ulgę, gdy mogę się go pozbyć. Kiedy więc mówisz mi, że nie golisz nóg całą zimę, bo Tobie to zupełnie nie przeszkadza, bo przecież i tak ciągle nosisz długie spodnie, bo nie chodzisz na siłownię i nie umawiasz się na randki, a potem na otwarcie sezonu spódniczkowo-szortowego jesteś pierwsza na liście do depilacji woskiem, mam pewne wątpliwości, czy Ty aby na pewno robisz to dla siebie?

To tak samo jak w tej krótkiej historyjce, którą opowiedziałam Ci na samym początku. Bidulka, tak się namęczyła, powyginała, pokaleczyła... Wszystko na marne, bo facet okazał się pacanem, co samo w sobie nieźle może popsuć wieczór. A może, skoro depilacja była takim wyzwaniem czy poświęceniem, trzeba było ją sobie odpuścić, by po powrocie do domu zasiąść przed telewizorem z zimnym piwkiem i z satysfakcją powiedzieć:
No i chuj, trudno. I tak się nie ogoliłam. 
Jak się człowiek spieszy to się zatnie
Dobra, skoro już szukamy racjonalnych argumentów przeciwko depilacji, to w moim przypadku pewną przesłanką jest fakt, iż z maszynką w dłoni sama na siebie sprowadzam nieszczęście. Na palcach jednej ręki można policzyć próby golenia się zakończone sukcesem, za to nie zakończone ranami ciętymi i kłutymi na różnych częściach ciała. Ale spokojnie, są plasterki, bandaże, opaski uciskowe, a blizny przecież dodają charakteru! A poza tym...
Czas leczy rany
A jak już jesteśmy przy czasie... Babcia zawsze mnie straszyła, żeby nie golić nóg (o goleniu innych części ciała pewnie nawet nie myślała), bo wtedy włosy s z y b c i e j odrastają. Nigdy jednak nie udało jej się mnie przekonać do tej tezy i od lat stoję na stanowisku, że poświęcenie pięciu minut co dwa dni to cena, którą mogę płacić za swoje dobre samopoczucie. Nawet jeśli natura obdarzyła mnie wyjątkowo jasnym i delikatnym owłosieniem i hipotetycznie mogłabym golić się raz na tydzień. Albo na dwa. Albo wcale.
 Kto nie ma na głowie, ten ma na nogach
Oraz na plecach, brzuchu, klatce piersiowej i twarzy. Znacie ten typ? Najczęściej chwilę przed pięćdziesiątką lub ledwie po, ceni sobie Królewskie w butelce albo Harnasia w puszce, z tymże asortymentem rozwala się na szorstkim szarym ręczniku i pochrapuje, a brzuch rytmicznie unosi mu się i opada. Oj, znacie, znacie. Niejeden z Was wziąłby go za niedźwiedzia czy inne włochate dzikie zwierzę, gdyby nie ten parawan w kaczuchy i reklamówka z biedry. No i leży taki, a Ty nadziwić się nie możesz, skoro ma włosów w nadmiarze na niemal każdej części ciała, to czemu nie można ich przeszczepić na jedyne miejsce cierpiące na deficyt owłosienia, którym jest ten łysy placek na czubku głowy?

On twierdzi, że to testosteron. Ja twierdzę, że to jednak obleśne.
Tekst ten nie był sponsorowany przez żadne lobby producentów maszynek, pianek i żeli do golenia. Za napisanie go nie otrzymałam ani jednego plastra z woskiem. Całkiem za darmo dowiedziałam się za to, co to jest trymer. Po napisaniu tekstu całkowicie dobrowolnie poddałam się własnoręcznej depilacji w swojej łazience. 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Odcinek 39: piosenki, które bolą

Do muzyki mam dość szczególny stosunek. W pierwszym odruchu chciałam napisać, że słucham praktycznie wszystkiego, jednak choć dawno już wyrosłam z tego wieku, kiedy ma się jeden ulubiony gatunek muzyczny, który uważa się za jedyny słuszny, byłoby to rażące nadużycie. Nie, nie słucham wszystkiego. Słucham bardzo wielu różnych rzeczy, bardzo różne rzeczy śpiewam, ale nie, nie, nie, po stokroć nie. Nie słucham wszystkiego, bo przecież w muzycznym świecie po równo jest drogocennych błyskotek i śmierdzącego gówna. No i jest też gówno opakowane w błyskotki, a to poznacie dopiero jak bliżej się przyjrzycie. Tylko uważajcie, żeby nie umoczyć noska. 
Nie mogę słuchać wszystkiego, a raczej nie mogę słuchać niektórych piosenek, gdyż najzwyczajniej w świecie sprawiają mi ból. 
Istnieją bowiem piosenki, które bolą. 
Ale żeby nie było tak prosto, okazuje się, że różne piosenki mogą boleć na bardzo różne sposoby.

Zacznijmy więc od najbardziej oczywistej kategorii piosenek, które bolą. Najbardziej oczywistej, gdyż zaczynamy od tych, które krzywdzą narządy stworzone do ich słuchania.

Piosenki, od których bolą uszy
Nie musisz mieć słuchu absolutnego ani wykształcenia muzycznego, aby na pierwszy rzut ucha stwierdzić, że z tą piosenką jest coś nie tak. A to klawisz jakby z kosmosu, a to beat coś za agresywny, a tu z kolei wokalista śpiewa jakby jednocześnie ktoś łaskotał go piórkiem po stopach i dziadkiem do orzechów ściskał za... już chyba sami wiecie za co. Piosenki, od których bolą uszy najczęściej nawet nie udają, że są czymś więcej niż produktem muzycznopodobnym stworzonym na potrzeby dancingu na plaży w Mielnie albo wesela Seby i Andżeli w Pcimiu Górnym czy Dolnym. I dobrze, niech się bawi, kto zdrów albo kto niedosłyszący! A Tobie pozostaje tylko zatkać uszy.

Piosenki, od których boli żołądek
W wielu przypadkach piosenki, od których boli żołądek nie różnią się wcale od piosenek, od których bolą uszy. Tak naprawdę te, od których boli żołądek to piosenki realnie krzywdzące uszy, ale idące w zaparte, że wcale tego nie robią. Sprawiają pozory przemyślanych i oryginalnych kompozycji, a najnowsze technologie sprawiają, że kozią kupę możesz przebrać za czekoladowy cukierek za pomocą kilku kliknięć we własnym domu. Bywają tak przekonujące, iż nawet w przeciwieństwie do tych pierwszych, nikt nie obawia się przyznawać publicznie, że puszcza je sobie w pracy. Z drugiej strony, żołądek pobolewa, a na torsje zbiera się również od piosenek wcale nie takich znowu najgorszych, ale męczonych do znudzenia po kilka razy dziennie od ponad dekady. Jeśli nie wiesz, o czym mówię, po prostu odpal jakiegoś eremefa albo inną zetkę czy wawę, a po czterdziestu minutach na pewno zorientujesz się, o co mi chodziło. 

Z tego miejsca pragnę nie pozdrowić pana Garou, zespołu Nickelback i pani Celine Dion. Żebyście wiedzieli, co przez Was wyprawiają moje trzewia... 

Piosenki, od których boli serce
Wśród piosenek sprawiających fizyczny ból można znaleźć też całkiem zajebiste kawałki, które niestety miały pecha znaleźć się na Twojej playliście w złym miejscu i o niewłaściwym czasie. Chcąc nie chcąc przypominają więc o ludziach i wydarzeniach, które wolałbyś wymazać z pamięci. Znasz to? Jedziesz samochodem, silnik mruczy, radio mruczy i nagle, ni stąd ni zowąd, nadchodzi piosenka-wspomnienie i dewastuje Ci serce, duszę i całą psychikę. Albo znajdujesz nagle na komputerze folder o tajemniczo brzmiącej nazwie Sylwester 2010 i przed oczami staje Ci ta śmieszna dziewczyna w zielonych podkolanówkach, z którą przetańczyłeś całą noc i nigdy więcej już jej nie spotkałeś. Na takie piosenki należy uważać, a ich odgrzebywanie (wraz z rozgrzebywaniem starych ran) powinno odbywać się w kontrolowany i bezpieczny sposób. Inaczej atak serca, emocjonalne rozwolnienie albo pijacki występ na karaoke w barze, gwarantowane. 


Piosenki, od których bolą nogi
Przecież Ty nawet nie lubisz tej piosenki! No tak, zgadza się. Z własnej nieprzymuszonej woli nigdy nie wstukałbyś tego tytułu na youtubie i nie oddawałbyś się perwersyjnej przyjemności słuchania czegoś tak prymitywnego. Jednak bardzo często słyszysz ją przypadkiem i nie potrafisz wówczas zapanować nad swoim ciałem. Nóżka chodzi, bioderka podrygują... Pół biedy, gdy jesteś na przykład w sklepie, wtedy starasz się jeszcze jako tako kontrolować ten zew natury. Gorzej jeśli piosenka ta dopada Cię w trakcie imprezy, a Ty wzmocniony zawczasu odpowiednim eliksirem wyciągasz po kolei na parkiet wszystkie damy i głośno domagasz się bisów od DJ-a, którym jest przecież Twój kolega z pracy, któremu w tym momencie melanżu i tak jest już wszystko jedno. Wznosicie więc przyjacielski toast, a on chcąc Cię uszczęśliwić zapętla utwór i tak rozpoczyna się Twój pięciogodzinny maraton z Bailando. Tylko potem nie płacz, że bolą Cię nogi...

Piosenki, od których boli gardło
Właściwie to samo co wyżej. Zanim jednak siedząc przy barze zdecydujesz się na recital ku pamięci Ryśka Riedla upewnij się, że znasz chociaż 1/4 tekstu którejś z jego piosenek. 

Tak oto szczęśliwie dobrnęliśmy do końca. Przy pisaniu tego tekstu nie ucierpiała żadna część mojego ciała, gdyż dla własnego bezpieczeństwa podarowałam sobie wsłuchiwanie się w bolące piosenki, podczas i tak już bolesnego procesu twórczego. A Ciebie jaka piosenka boli najbardziej?