piątek, 9 października 2015

UWAGA, Klucha na swoim

Klucha Leniwa przeprowadziła się na swoje.
Od teraz znajdziecie ją pod całkiem nowym adresem.

Zapraszam na www.kluchaleniwa.com

Wpadajcie, będzie jeszcze fajniej! <3

czwartek, 8 października 2015

Odcinek 46: ta straszna czarna sukienka


I znowu to zrobię. Znowu pójdę na wesele. Na równi z tym, po co w ogóle tam idę, moje myśli zajmuje drugie pytanie: w czym tam idę. Bo choć decyzję o sukience podjęłam już dawno temu, to wciąż nierozwiązana pozostaje kwestia dodatków. W poszukiwaniu inspiracji postanawiam więc zwrócić się do niezawodnego w takich sytuacjach źródła, jakim niewątpliwie jest Ciocia Google. I wtedy dopiero się zaczyna...
Wpisuję w wyszukiwarkę "czarna sukienka", ale Ciocia Google już wie, że nie chodzi tu o zwykłą małą czarną. Automatycznie dopytuje, czy aby na pewno nie chodzi mi o "czarną sukienkę na wesele"? Wszystko, co zawiera w sobie człon "na wesele" lub "weselny" wzbudza mój uzasadniony niepokój, jednak zaskoczona jej przenikliwością, zgadzam się z nią i wchodzę po szyję w rwący potok artykułów i wątków z forów poruszających tę niezwykle istotną kwestię. I wtedy właśnie dowiaduję się, że od ładnych paru tygodni całkiem nieświadomie planowałam najprawdziwszą w świecie zbrodnię.
Justine899 pyta:
Czy mogę iść w małej czarnej jako gość na wesele? Bo mama mówi że "nie wypada".....
Oczywiście koleżanki z forum służą natychmiastową pomocą i w ciągu kilku godzin wątek zapełnia się dziesiątkami mniej lub bardziej ciekawych odpowiedzi i porad. Oto absolutny TOP 5 (pisownia oryginalna zachowana):
5. Gość opowiada:
niewiem
Doceniam szczerość. Nie doceniam braku znajomości ortografii i interpunkcji.
4. Danuska32 pisze:
Ubrac czarna sukienke na czyjes wesele to wstyd - robia tak tylko totalni ignoranci co z niczym i nikim sie nie licza albo Ci co mlodej parze zle zycza.
Profesorowi Bańko ubieranie butów kojarzy się nieodparcie z ubieraniem choinki; myślę, że rzecz ma się podobnie z sukienką.
3. Inny Gość odpowiada:
CZARNA SUKIENKA NIE PASUJE NA WESELE , CHYBA ŻE KTOŚ ZOSTAŁ ZMUSZONY DO WZIĘCIA ŚLUBU!!!!!!!!
Zarzuty są poważne, ale czy naprawdę MUSISZ TAK KRZYCZEĆ?!
2. Miśka672 grozi:
Gdyby mi jakas glupia baba przyszla na moj slub czy wesele w czerni to bym ja miotla pogonila - normalnie wyrzucilabym na kopach z imprezy.
Skomentowałabym to, ale trochę się boję.
  1. Na sam koniec Lenkaaa wyjmuje grubszą amunicję:
Dobrze Ci mama mowi - na wesele czern jest nieodpowiednia, chyba ze jest sie potajemna kochanka pana mlodego i zyczy mu sie by malzenstwo nie wypalilo i do Ciebie 'wrocil'...
Kurtyna. Światła. Oklaski.
Siła przedstawionych argumentów poraziła mnie i rzuciła na kolana. Prawdopodobnie właśnie cudem uniknęliśmy niebywałych rozmiarów tragedii, niesławy i kompromitacji. Do tej pory sądziłam, że największym problemem zbliżającej się soboty będzie wybór rajstop i lakieru do paznokci. Teraz jednak wiem, że lepiej przebrać się za prostytutkę, zwrócić obiad wodzirejowi na buty albo upić się i biegać boso w podartych pończochach, niż założyć czarną sukienkę na wesele i w tak bezczelny sposób zepsuć Młodym najpiękniejszy wieczór życia.
To co, biała może być?
Pssst, tylko nie mówcie mojej babci! 

środa, 30 września 2015

Rozdział 45: mężczyznom (nie) mojego życia

Choć dzisiejszy dzień występuje raczej pod nazwą Dnia Chłopaka, a  i tekst ten wypadałoby raczej zadedykować chłopakom czy wręcz chłopcom mojego życia, to jednak mężczyźni w tytule większe mają szanse na przyciągnięcie tu skromnego grona czytelników niż jakieś chłystki z dziewiczym wąsem.
Tak więc niech sobie ci mężczyźni w tytule zostaną, a o co tu się rozchodzi, opowiem Wam już za chwilę. 
Kochliwa byłam całe życie, nie powiem, że nie. Zazwyczaj nieszczęśliwie, a jakże. A zaczęło się już w przedszkolu, gdy w połowie lekcji angielskiego do sali wpadł chłopiec z młodszej (sic!) grupy, wcisnął mi do ręki pierścionek z zieloną (sic!) biedronką i wybiegł. I tyle go widziałam. 

Potem był kolega z podstawówki, który odmówił mi buziaka w policzek podczas urodzinowej gry w butelkę. Wcześniej przez kilka tygodni jego sylwetkę na zdjęciu klasowym zdobiło koślawe serduszko namazane flamastrem. Po tym incydencie zdrapałam je żyletką. Razem z jego twarzą. 

Bywały też takie etapy, kiedy zaskakująco bardzo lubiłam chodzić do szkoły. Były to zazwyczaj te momenty, w których kochałam się nieszczęśliwie w chłopakach z wyższych klas, a szczytem spełnienia było takie opracowanie trasy szkolnymi korytarzami, aby minąć ich po drodze na kolejną lekcję. Błogosławione niech będą czasy, w których takie rzeczy dawały energię na cały tydzień z góry.

W międzyczasie, co najmniej raz w miesiącu, zdarzały się również pomniejsze romanse z bohaterami książek, filmów, ogólnie pojętego showbiznesu i portali plotkarskich. Tak oto moim ideałem mężczyzny byli kolejno: Pierce Brosnan (łamany na Jamesa Bonda), Lucky Luke, Harry Potter, Keanu Reeves (pół na pół z Neo), Ebi Smolarek i Roger Daltrey. Ten ostatni w pełni atrakcyjny stał się dopiero po sześćdziesiątce i właśnie wtedy moje dziesięcioletnie wówczas serce zapałało do niego szczerym uczuciem.

Jazda bez trzymanki zaczęła się jakoś w gimnazjum. Bunt szedł sobie wtedy ramię w ramię z huśtawką emocjonalną, a obiekty westchnień zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wszystkie tak samo bezsensowne, śmieszne i niewarte tych wszystkich wieczornych smutków, gorzko-słonych łez i zmarnowanego czasu. Nastoletnia ja, nacierpiała się więc za wszystkie czasy, w dodatku na marne, a co gorsza stan ten utrzymywał się jeszcze przez kolejne trzy lata liceum.

Jeśli więc to Ty, drogi zbłąkany czytelniku, masz pecha być teraz zbuntowanym gimnazjalistą lub rozchwianą emocjonalnie licealistką, nie bój nic. Wiem, że od frazesów typu tego kwiatu jest pół światu rozbolały Cię już zatoki i śledziona, a wyświechtanym jak nie ten to następny ulewa Ci się na wszystkie strony, ale i tak spróbuję Cię pocieszyć na swój sposób.
Wiesz co teraz dzieje się z mężczyznami mojego życia?
Dwóch z nich cierpi dziś na otyłość, trzech ma zakola większe niż Zatoka Gdańska, a ostatni po dziś dzień nie opanował podstawowych zasad ortografii. Jeden nie zdał matury, dwóch zostało wyborcami skrajnej prawicy, a zapewne wszyscy pozostali wieczorami w wolnych chwilach hejtują w Internecie
W tym pięknym dniu, Dniu Chłopaka, chciałabym więc życzyć wszystkim Panom, a zwłaszcza tym Panom (nie) mojego życia, wszystkiego co najlepsze. Dziękuję Wam z całego serca, że nigdy nic z tego nie wyszło, że nie byliście i już nie będziecie. Bo a nuż marnowałabym właśnie życie u boku kogoś, kto ostatnią książkę czytał w podstawówce, a synowi dałby na imię Natan.
A drogim Paniom życzę samych dobrych i s y m p a t y c z n y c h chłopców, choćby i z nałogami.

wtorek, 15 września 2015

Rozdział 44: tekst pełen nienawiści

Na tym blogu nie ma ciężkich tematów. Nie wiem czy kogoś oprócz mnie bawią zamieszczane tutaj teksty, ale w założeniu miał być to blog satyryczny. W każdym razie ja przy pisaniu nieraz bawię się naprawdę nieźle i mam wreszcie swój ironiczny kawałek Internetu. Mi się podoba. 

Ale nie zawsze może być neutralnie, przyjemnie i błogo. Dlaczego?
Bo dzisiejszy tekst będzie pełen nienawiści. 
Zacznijmy od tego, że masz prawo nie lubić. Życie to nie sklep ze słodyczami, żeby lubić w nim wszystko. Nie lubisz słodyczy? Nie szkodzi, to też jest w porządku! 
Nie lubię pomidorów. 
Wiem, że ich nie lubię, gdyż sprawdziłam to wielokrotnie na własnej skórze (a właściwie na własnym języku). Nie jest to warzywo (tudzież owoc), z którym chciałabym mieć zbyt dużo do czynienia. To, że nie lubię pomidorów nie oznacza jednak, że ich nienawidzę i przeszkadza mi ich obecność na dziale Owoce-Warzywa w supermarkecie. Ba! Pomidor pomidorowi nie równy i o ile do świeżych pomidorów zupełnie mi nie po drodze, to już pomidory suszone czy zupa pomidorowa są całkiem okej. 

Czy rozumiesz tę skomplikowaną metaforę? Pewnie prościej ją zrozumieć niż fakt, że ktoś nie lubi pomidorów, więc dla ułatwienia w miejsce pomidora wstaw bób, kaszankę, chrzan lub inny artykuł spożywczy, wobec którego masz raczej mieszane uczucia. A może po prostu zastąp pomidora człowiekiem, a nawet całą grupą ludzi? Teraz lepiej?

Nie lub, ale nie nienawidź. Dlaczego? Bo...
Nienawiść jest zarezerwowana.
 - Jak to? - zapytacie. - Dla kogo? 
A ja odpowiem... 
Dla pijanego kierowcy, który zabił Twoje dziecko. Dla przyjaciółki, która odeszła... z Twoim mężem. Dla szefa, który Cię zniszczył, bo nie poszłaś z nim do łóżka. Dla sanitariusza, który znęcał się nad Twoją babcią. Dla Boga (jeśli jeszcze w niego wierzysz), który do tego wszystkiego dopuścił. 

I dla wielu innych, którzy na to zasłużyli.
Nienawiść musi być zdrowa.
A jest zdrowa tylko jeśli wynika z realnej krzywdy, życiowej tragedii czy upokorzenia. Chodzi mi tutaj o ten rodzaj nienawiści, którą równie dobrze można by nazwać wściekłością, z tym, że konkretnie ukierunkowaną. Wściekłość jest przecież normalnym etapem żałoby, koniecznym, aby po pewnym czasie wrócić do normalności. Czasami nienawiść skierowana na zewnątrz to jedyna szansa, by emocje nie zniszczyły Cię od wewnątrz. Pamiętaj jednak, że...
Nienawiść musi się wypalić.
Bo inaczej wypali Ciebie. Aby nienawiść (czy też wściekłość) była zdrowa, musi pozostać tylko jednym z wielu etapów, który wypełni swoje zadanie i ustąpi miejsce kolejnemu. Każda inna nienawiść nie ma sensu. Zrozum to i nie lub, ale nie nienawidź. 
A co jeśli nadal nienawidzisz i co gorsza otwarcie się z tym obnosisz, głównie w Internecie? 
Nie martw się, jestem przygotowana na taką ewentualność. 
Oto trzy proste rady:
Kup sobie nożyczki.
Połóż je w widocznym miejscu w pobliżu komputera. Za każdym razem, gdy poczujesz zew nienawiści i nieludzką potrzebę zademonstrowania jej w Internecie, przetnij kabel od modemu. Być może idąc siódmy raz w tym tygodniu do sklepu po nowy kabel, zrozumiesz wreszcie, jak bardzo destrukcyjna potrafi być nienawiść i jak wysokie są tego koszty.
Kup sobie telefon.
A jeśli już jakiś masz to ustaw numer do mamy na szybkie wybieranie. Jeśli jesteś w stanie powiedzieć jej bez cenzury wszystko to, co zamierzałeś napisać w Internecie, to albo odcinanie się od Internetu okazało się skuteczne i oduczyłeś się wreszcie brzydkiego hejtowania, albo nic się nie zmieniło, a Ty jesteś naprawdę złym i zdegenerowanym człowiekiem. 
Kup sobie szklaną miseczkę.
I wypluwaj do niej nagromadzony w ciągu dnia jad. Niezależnie od stężenia, szklana miseczka powinna wytrzymać Twoją codzienną dawkę kwasu nienawiści. 

Każdemu zdarza się rzucić butem w telewizor, gdy swoje (naszym zdaniem absurdalne) mądrości wygłasza wyjątkowo nielubiany przez nas polityk. Każdemu zdarza się opluć monitor ze wściekłości i zdziwienia, gdy któryś z naszych fejsbukowych znajomych sieje ideologiczną propagandę, skrajnie odmienną od naszych poglądów. Każdemu zdarza się nieraz warknąć: Jak ja nienawidzę tych... [tu wstaw nazwę jakiejś partii politycznej, mniejszości lub większości narodowej czy seksualnej, subkultury czy innej grupy społecznej]
Każdemu raz na jakiś czas otwiera się w kieszeni nóż.
Grunt to nauczyć się go z tej kieszeni nie wyjmować.

środa, 9 września 2015

Odcinek 43: co zrobić, by mieć piękne i długie włosy?

Urodę mam raczej nienachalną, wzrost jakby nie patrzeć dość nikczemny, nogi krótkie, uda masywne, na szczęście wszystko to da się nadrobić. Na przykład nie najgorszym biustem oraz... włosami
Babcia miała warkocz, mama miała warkocz... mam i ja!
Moja babcia miała warkocz, na którym spokojnie mogła usiąść; moja mama miała włosy, w które bez problemu mogła się cała ubrać; moje włosy wprawdzie sięgają ledwie do końca pleców, ale już przyszło mi usłyszeć pytanie, czy jak idę do toalety to czy nie zdarza mi się ich umoczyć w wiadomym miejscu. Wprawdzie było ono poprzedzone moim pytaniem o powszechność sikania na siedząco wśród mężczyzn, jednak i tak nieco się zdziwiłam i po chwili namysłu wytłumaczyłam, że dla bezpieczeństwa do toalety chodzę ze związanymi włosami.

Jak już jesteśmy przy pytaniach... Zaraz po dręczącym mnie od podstawówki: to Twój naturalny kolor?, na które konsekwentnie i zgodnie z prawdą odpowiadam: tak, chociaż kiedyś były jaśniejsze*, na drugim miejscu uplasowało się: dlaczego masz takie piękne i długie włosy?! Na to pytanie raczej nie odpowiadam, gdyż ma ono wszakże całkiem sporo cech pytania retorycznego, a odpowiadanie na pytanie retoryczne nie świadczy najlepiej o człowieku. Z drugiej strony pomyślałam jednak, że skoro pytanie to nurtuje aż takie rzesze Internautów oraz moich (mniej lub bardziej) znajomych, to najwyższy czas jakoś temu zaradzić... I tak właśnie już za chwilę zostanę Waszym włosomaniaczkowym guru i zdradzę Wam ukrywany przez te wszystkie lata sekret moich pięknych i długich włosów.

*w zamierzchłych czasach dzieciństwa, gdy byłam jeszcze małą Albinoską, za którą w Gizie oferowano tysiąc wielbłądów, a w Hawanie robiono zdjęcia na ulicy, zanim postanowiłam przefarbować się na rudo, najprawdziwszą farbą, dwa razy, która i tak postanowiła się nie trzymać i stąd pozostały mi tylko te rudawe refleksy

Aby było Wam łatwiej odnaleźć się w tym włosowym poradniku, postanowiłam podzielić go na dwie części. Zacznijmy więc od tego, co przynajmniej pozornie wydaje się prostsze...

Jak mieć długie włosy?
Prawdopodobnie prosta zasada, o której zaraz przeczytasz, była Ci znana od lat, jednak sprawnie spychałaś ją w głąb swojej podświadomości, aż do całkowitego wyparcia. Musisz jednak wiedzieć, że jest to najskuteczniejszy sposób i nie da się go zastąpić żadnymi półśrodkami. Jeśli marzą Ci się długie włosy...
...to ich nie obcinaj.
Serio. Od lat obserwuję tę straszną niekonsekwencję i absurdalne postępowanie otaczających mnie ludzi. Mówią, że chcą zapuszczać włosy, po czym regularnie, co miesiąc lub dwa, drepczą do ulubionego salonu fryzjerskiego, żeby podciąć końcówki. Uwaga, zagadka!
Co słyszy fryzjer, kiedy prosisz go o podcięcie końcówek o jakieś dwa centymetry?  
- Opierdol mi włosy do ramion, złociutki, i ani centymetra mniej! 
Także tak, właśnie tak. Ludzie chodzący na regularne strzyżonko i całe życie wiecznie zdziwieni, że nie mogą zapuścić włosów choćby do połowy pleców są więc mniej więcej tak konsekwentni jak ci, którzy odchudzają się, ale tylko do momentu, w którym ktoś nie położy przed nimi tabliczki czekolady. A nie, chwila, czekajcie. Przecież to ja! 

Dobrze, myślę, że teraz spokojnie możemy przejść dalej...

Jak mieć piękne włosy? 
Chcę być z Wami szczera, więc przyznam się od razu... Nie mam zielonego pojęcia. O olejowaniu wiem tyle, że nie polega (chyba) na wylewaniu sobie całej butelki Kujawskiego na głowę, a Tangle Teezera widziałam na zdjęciu. Raz. Przed chwilą. Myślę jednak, że w przypadku dbania o włosy, kluczowym hasłem będzie praca u podstaw. A dlaczego? A dlatego, że nic tak dobrze nie wpływa na wygląd Twoich włosów jak...
...ich regularne mycie.
Wystarczy dostęp do bieżącej wody, szampon i dwie sprawne ręce. Chociaż jedną pewnie też dasz radę, aczkolwiek ja nigdy nie próbowałam. Jeśli nie wiesz, jak się do tego zabrać, kup szampon przeznaczony dla amerykańskiego klienta: prawdopodobnie znajdziesz na nim szczegółową instrukcję, jak korzystać z tego produktu. 

Tak wyglądają świeżo umyte włosy.
Gdy włosy są już czyste, możesz wypróbować drugi eksperymentalny zabieg, jakim jest...
...czesanie włosów.
Wykorzystaj grzebień lub szczotkę, możesz też poprosić o pomoc kogoś bardziej doświadczonego. Nie mnie oceniać, czy czyste i rozczesane włosy można już uznać za piękne, ale przynajmniej są... czyste i rozczesane. Jest więc to chyba krok w dobrą stronę! 

Pamiętaj jednak, że nieumiejętne rozczesywanie włosów może prowadzić do przykrych konsekwencji. Na przykład do zniszczenia jedynej szczotki. 

Tak wygląda szczotka pokonana przez włosy.
Cieszę się, że mogłam Ci pomóc. Mam nadzieję, że uda Ci się zastosować moje rady w Twoim codziennym życiu i kroczek po kroczku osiągniesz swój cel, jakim są piękne i długie włosy. Wystarczy, że poświęcisz swoim włosom sześć i pół minuty każdego dnia, a efekty przejdą Twoje najśmielsze oczekiwania. Naprawdę warto spróbować!

niedziela, 6 września 2015

Odcinek 42: wypraszam sobie, czyli dylematy gospodyni imprezy

Z przykrością zauważam, że z każdym rokiem mojego życia staję się co raz bardziej aspołeczna. Nie zrozumcie mnie źle: generalnie lubię (niektórych) ludzi i nie wyobrażam sobie świata bez nich, ale niektóre zasady życia społecznego i funkcjonowania w grupie przerastają mnie na tyle, że często mam ochotę zamknąć się w domu. Sama. Na miesiąc. Okazuje się, że największy problem mam chyba z imprezami. O ile chodzenie do klubów ostatnimi czasy w ogóle przestało mnie kręcić, a na pójście do pubu ciężko nieraz znaleźć czas, pieniądze i towarzystwo, to już tradycja domówek trzyma się całkiem nieźle, od czasów gimnazjalnych mniej więcej na tym samym poziomie i z taką samą częstotliwością. Problem jest tylko z intensywnością. Bo wiecie... Mi po prostu bardzo wcześnie chce się spać.
Na co dzień nie jest to nawet takie straszne. Kładę się wcześniej, ale i wstaję wcześniej. Skończyłam więc z siedzeniem po nocach, za to całkiem nieźle idzie mi pracowanie rano. Nie jest to także zbyt uciążliwe, gdy wybieram się na imprezę do kogoś. Usypiam na stojąco albo po prostu mam dość? Nic prostszego, po prostu zmywam się do domu. Oczywiście pod warunkiem, że w miarę szybko uda mi się nakłonić Sympatycznego do powrotu. Chociaż w sumie zawsze można wyjść i liczyć na to, że mnie dogoni. Sytuacja jednak komplikuje się, gdy to mi przyjdzie do głowy zostać gospodynią imprezy

A bo imieniny, urodziny, wolna chata albo przywieziony z zagranicy alkohol... Każda okazja dobra, żeby zobaczyć się z dawno niewidzianymi znajomym. Niestety wszyscy albo w pracy albo w wakacyjnych rozjazdach, więc na spotkanie wcześniej niż o 21 nie ma za bardzo co liczyć. Doskonale wiem też, że skoro umówimy się na 21 to większość nie przybędzie przed 22. I tak minutka do minutki, godzinka do godzinki, zaczynamy imprezowanie o godzinie, o której w normalnych warunkach kładę się spać. Przeciągnięcie mojej żywotności przez kolejne 2 czy 3 godzinki to żaden problem, jednak drugie tyle urasta do rangi wyczynu. Tak oto około 3 czy 4 nad ranem zaczynam niespokojnie się kręcić, ostentacyjnie ziewać, powoli zabierać się do sprzątania... A tu nic. Jak siedzieli, tak siedzą. A ja razem z nimi, choć oparta bezwładnie o ramię Sympatycznego, rozpaczliwie walcząca z opadającą głową

Kurczę, kocham ich, świetnie się razem bawiliśmy przez ostatnie godziny, ale mam tę straszną przypadłość, że jak już zachce mi się spać, to odcina mnie kompletnie. Robię się drażliwa, markotna i nie ma takiej siły, która by mnie w takim stanie ogarnęła i przywróciła do żywych. Aha, i naprawdę nie ma to związku z wypitym alkoholem. W każdym razie męczę się, smucę, trochę złoszczę na samą siebie, że taka ze mnie nudziara i imprezowa psuja, a w mojej głowie powstają takie oto plany... 
Udaj omdlenie.
Chyba, że Twoje zdolności aktorskie w tym zakresie wyglądają tak jak w olsztyńskim spocie o dopalaczach. Czyli nie wyglądają wcale.

Wyjdź z domu.
Lepiej z domu niż z siebie. Świeże powietrze pomoże Ci odzyskać siły, a ukradzione zawczasu klucze do mieszkania jednego z gości zapewni Ci nocleg na tę trudną noc.
Owiń się kocem.
Zostań człowiekiem-burrito i przestań reagować na bodźce zewnętrzne. Pomogą Ci zakupione wcześniej zatyczki do uszu. Istnieje szansa, że po kilku próbach goście zaniechają pomysłu obudzenia Cię, mogą jednak stwierdzić, że wyniesienie i zamknięcie Cię w piwnicy będzie niezwykle zabawne.
Zgłoś zakłócanie ciszy nocnej.
Ale to tylko w przypadku, gdy masz wolne dwie stówki na ewentualny mandat, za to nie masz za grosz rozsądku i godności.
Pamiętajcie, to nie tak, że nie lubię ludzi. Po prostu straszny ze mnie śpioch i leniwiec. Jeśli (w przeciwieństwie do mnie) macie jakieś skuteczne i sprawdzone sposoby na niewypraszanie gości i jednoczesne wysypianie się, to koniecznie dajcie znać. Kawa odpada, bo dziwnie reaguje z alkoholem, drzemka przed imprezą nie działa, energetyków nie tykam, a goście na 17 przecież nie przyjdą. Czy jest jeszcze jakaś szansa dla Najgorszej Gospodyni Imprez?

wtorek, 18 sierpnia 2015

Rozdział 41: pakuj się, kto może!

Wprawdzie wakacje dla niektórych powoli dobiegają końca, jednak mnie problem pakowania dopada dopiero teraz, w drugiej połowie sierpnia. Do tej pory wydawało mi się, że poziom moich umiejętności w tym zakresie sięga co najmniej wyższego średnio zaawansowanego, w końcu lata podróżowania, a zwłaszcza harcerzowania nie mogły pójść na marne. Dziś jednak staję przed wyzwaniem, któremu nigdy wcześniej nie udało mi się sprostać...
Na tydzień z bagażem podręcznym.
 No bo sami rozumiecie: oszczędności. Jeśli chce się lecieć do (podobno) najdroższego miasta na świecie, to warto wybrać chociaż tanie linie lotnicze. A jak się chce lecieć tanimi liniami, to warto się trochę nagimnastykować, żeby przelot nimi rzeczywiście wyszedł tanio

Aż do dzisiaj sądziłam, że spakowanie się na siedem dni w szkolny plecaczek to całkiem wykonalna sprawa. Teraz jednak rozkładam bezradnie rączki i przeprowadzam brutalną selekcję, a najgorzej jest oczywiście z kosmetykami (płynami), których na pokład można wnieść bardzo ograniczoną ilość. Kibicujcie więc, abym podołała tej próbie sił i logistyki, a ja tymczasem uraczę Was Krótką Listą Osobistości Pakujących Się, w skrócie klops.

Strateg
Wyjazd bez dobrego planu to dla niego czas stracony, dlatego też szczegółowe przygotowania zaczyna na długo przed fazą pakowania. Listy, wykresy, tabele to absolutny must have jego wakacji. Do pakowania przechodzi dopiero po skrupulatnym sporządzeniu listy, która na pierwszy rzut oka od druków inwentaryzacyjnych dużych sieci handlowych różni się tylko brakiem kodów produktów i podpisu kierownika. Stratega na miejscu zaskoczyć może tylko nagły wybuch wulkanu lub trzęsienie ziemi, gdyż na wszystkie inne ewentualności jest przygotowany, w końcu w znajomych na Naszej Klasie ma dwóch meteorologów z IMiGW i jednego bacę z Białki Tatrzańskiej.

Prorok
W przeciwieństwie do stratega, prorok niczego nie planuje, kieruje się tylko i wyłącznie przeczuciem i intuicją. Niestety, jak to bywa w przypadku proroków, tylko raz na jakiś czas udaje mu się coś przewidzieć i nie do końca wiadomo, czy to naprawdę dar czy raczej prawdopodobieństwo, że z raz na dziesięć wyjazdów musi mu się poszczęścić. Jest wtedy jedynym szczęściarzem z parasolką, gdy w Grecji pierwszy raz w tym dziesięcioleciu pada przez siedem dni z rzędu, jednak zdecydowanie częściej jest tym człowiekiem, który ma w walizce cztery pary wełnianych skarpet, a nie wziął sandałów... do Egiptu. Rozkłada wtedy ręce i mówi, że najwyraźniej Bóg tak chciał.

Piękna
Jeśli uważasz, że podstawowym wyposażeniem na wyprawę w góry jest wygodne obuwie i kurtka przeciwdeszczowa, ona na pewno już za chwilę udowodni Ci jak bardzo myliłeś się przez te wszystkie lata. Absolutnym minimum są bowiem według niej klapki na koturnie, lusterko, zalotka i skórzana kurteczka sięgająca do pępka. Z kolei nad morze nie zabierze kremu z filtrem, gdyż w planach ma spalić się, pardon, opalić się na heban. Nie ma być wygodnie, funkcjonalnie, bezpiecznie czy zdrowo. Ma być pięknie.

 Sęp
Legenda głosi, że kiedyś zabrał ze sobą pastę do zębów i szampon, ale i tak przywiózł z powrotem pełne opakowania, gdyż cały wyjazd wszelki artykuły higieniczne podkradał koledze z pokoju. Zazwyczaj na dwutygodniowe wakacje pakuje się w reklamówkę z dumnym napisem BOSS, ponieważ uważa, że dzielić nie można się tylko szczoteczką do zębów i zimnym Harnasiem. Ty możesz mieć jednak na ten temat nieco odmienne zdanie, zwłaszcza, gdy już drugiego dnia wyjazdu puka do Twoich drzwi z chytrym uśmieszkiem i pyta, czy nie pożyczyłbyś mu skarpetek. 

MacGyver
Właściwie nie ma absolutnie żadnego znaczenia, co spakuje na wakacje, gdyż w razie potrzeby z biustonosza żony i wacików kosmetycznych zmajstruje nauszniki, a z książeczki dla dzieci i plastikowych sztućców - japonki. 

Na koniec chciałam Wam  zdradzić jakim osobnikiem pakującym się jestem ja, jednak zbyt wiele zależy od tego jak potoczy mi się najbliższe pakowanie, a to, choć wyjazd już jutro, wciąż w fazie hipotetycznego planowania, co mogę pożyczyć, a co wyprać. 
To co, uda mi się czy nie?  

środa, 5 sierpnia 2015

Rozdział 40: co masz ogolić jutro, ogól dziś

Uuu, ktoś tu idzie na randkę. Włos zrobiony, twarz poprawiona, seksowny uniform przewieszony przez oparcie krzesła czeka na prasowanie. Jest okazja, więc wypadałoby jeszcze nogi ogolić, a w zależności od wytrzymałości Twojej silnej (?) woli, może nawet i co nieco więcej. Raz jeszcze włazisz więc do wanny, wykonujesz niezwykłe akrobacje i przyjmujesz pozycje, o których twórcy Kamasutry nawet nie śmieli pomyśleć, woda złośliwie tryska Ci w twarz, krew spływa do wanny... Jest nieźle. Obklejona plastrami i wysmarowana balsamem wychodzisz.
Wracasz po trzech godzinach do domu, z czego połowę spędziłaś czekając przed drzwiami knajpy przypominającej bardziej przedwojenny szynk. Wracasz uboższa o pięćdziesiąt złotych i poczucie własnej godności. Ale czego Ci najbardziej żal? Kurde, serio? Najbardziej Ci żal, że ogoliłaś się n a  m a r n e...
 Gólta co chceta!
Albo w ogóle.
Sprawa depilacji, choć wydaje się dość intymna i winna być raczej indywidualna, wywołuje dość skrajne emocje, czasami wręcz dyskusje. Litości, nad czym tu debatować? Chcecie oceniać wpływ masowej depilacji miejsc intymnych na powiększanie się dziury ozonowej? Nieważne czy jesteś gładkim Adonisem, włochatym misiem, śliską rybką czy puchatą sową. Druga strona tej barykady, zbudowanej z trójostrzowych maszynek i woskowych plastrów, prawdopodobnie i tak nie ma żadnego wpływu na Twoje depilacyjne decyzje.

No i dobra, ufff. W takim razie czegokolwiek bym dzisiaj nie napisała, nie wpłynie to na niczyje życie. Dobrze, że niniejszym pozbywam się całej odpowiedzialności za poniższe słowa.

Należę bowiem do grupy tych nadgorliwych fanatyków, którzy uważają, że golić powinni się wszyscy. I golić (albo podcinać) powinno się (prawie) wszystko. Jasne, że nie stanę nad Tobą z maszynką i nie zmuszę Cię do usunięcia perfidnego kopra znad górnej wargi, postaram się też nie dać po sobie poznać, że na widok kudłatego potwora wyłaniającego się spod Twojej pachy obiad podszedł mi do gardła. W głębi serca jednak będę się modlić do Latającego Potwora Spaghetti, aby zesłał na Ciebie objawienie i popchnął Cię w Rossmannie ku półkom z artykułami do depilacji. I naprawdę nie ma znaczenia czy jesteś kobietą czy facetem, czy masz dwadzieścia lat czy pięćdziesiąt.

Kto rano wstaje... ten jeszcze zdąży się ogolić
Dla mnie sprawa jest prosta: wychodząc z domu muszę mieć czyste włosy, pomalowane oczy, umyte zęby i ogolone nogi, pachy oraz jeszcze jedno magiczne miejsce. Zupełnie nie trafia do mnie argument hihihi, wreszcie zima, mogę przestać golić nogi. Trafia mnie za to szlag, gdy mam gdziekolwiek zbędne owłosienie przez dłużej niż jeden dzień. Golę się, bo lubię. Lubię mieć gładką skórę, po której przyjemnie jest się samej pogłaskać. Zarost, choćby dwudniowy, drażni mnie i czuję ulgę, gdy mogę się go pozbyć. Kiedy więc mówisz mi, że nie golisz nóg całą zimę, bo Tobie to zupełnie nie przeszkadza, bo przecież i tak ciągle nosisz długie spodnie, bo nie chodzisz na siłownię i nie umawiasz się na randki, a potem na otwarcie sezonu spódniczkowo-szortowego jesteś pierwsza na liście do depilacji woskiem, mam pewne wątpliwości, czy Ty aby na pewno robisz to dla siebie?

To tak samo jak w tej krótkiej historyjce, którą opowiedziałam Ci na samym początku. Bidulka, tak się namęczyła, powyginała, pokaleczyła... Wszystko na marne, bo facet okazał się pacanem, co samo w sobie nieźle może popsuć wieczór. A może, skoro depilacja była takim wyzwaniem czy poświęceniem, trzeba było ją sobie odpuścić, by po powrocie do domu zasiąść przed telewizorem z zimnym piwkiem i z satysfakcją powiedzieć:
No i chuj, trudno. I tak się nie ogoliłam. 
Jak się człowiek spieszy to się zatnie
Dobra, skoro już szukamy racjonalnych argumentów przeciwko depilacji, to w moim przypadku pewną przesłanką jest fakt, iż z maszynką w dłoni sama na siebie sprowadzam nieszczęście. Na palcach jednej ręki można policzyć próby golenia się zakończone sukcesem, za to nie zakończone ranami ciętymi i kłutymi na różnych częściach ciała. Ale spokojnie, są plasterki, bandaże, opaski uciskowe, a blizny przecież dodają charakteru! A poza tym...
Czas leczy rany
A jak już jesteśmy przy czasie... Babcia zawsze mnie straszyła, żeby nie golić nóg (o goleniu innych części ciała pewnie nawet nie myślała), bo wtedy włosy s z y b c i e j odrastają. Nigdy jednak nie udało jej się mnie przekonać do tej tezy i od lat stoję na stanowisku, że poświęcenie pięciu minut co dwa dni to cena, którą mogę płacić za swoje dobre samopoczucie. Nawet jeśli natura obdarzyła mnie wyjątkowo jasnym i delikatnym owłosieniem i hipotetycznie mogłabym golić się raz na tydzień. Albo na dwa. Albo wcale.
 Kto nie ma na głowie, ten ma na nogach
Oraz na plecach, brzuchu, klatce piersiowej i twarzy. Znacie ten typ? Najczęściej chwilę przed pięćdziesiątką lub ledwie po, ceni sobie Królewskie w butelce albo Harnasia w puszce, z tymże asortymentem rozwala się na szorstkim szarym ręczniku i pochrapuje, a brzuch rytmicznie unosi mu się i opada. Oj, znacie, znacie. Niejeden z Was wziąłby go za niedźwiedzia czy inne włochate dzikie zwierzę, gdyby nie ten parawan w kaczuchy i reklamówka z biedry. No i leży taki, a Ty nadziwić się nie możesz, skoro ma włosów w nadmiarze na niemal każdej części ciała, to czemu nie można ich przeszczepić na jedyne miejsce cierpiące na deficyt owłosienia, którym jest ten łysy placek na czubku głowy?

On twierdzi, że to testosteron. Ja twierdzę, że to jednak obleśne.
Tekst ten nie był sponsorowany przez żadne lobby producentów maszynek, pianek i żeli do golenia. Za napisanie go nie otrzymałam ani jednego plastra z woskiem. Całkiem za darmo dowiedziałam się za to, co to jest trymer. Po napisaniu tekstu całkowicie dobrowolnie poddałam się własnoręcznej depilacji w swojej łazience. 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Odcinek 39: piosenki, które bolą

Do muzyki mam dość szczególny stosunek. W pierwszym odruchu chciałam napisać, że słucham praktycznie wszystkiego, jednak choć dawno już wyrosłam z tego wieku, kiedy ma się jeden ulubiony gatunek muzyczny, który uważa się za jedyny słuszny, byłoby to rażące nadużycie. Nie, nie słucham wszystkiego. Słucham bardzo wielu różnych rzeczy, bardzo różne rzeczy śpiewam, ale nie, nie, nie, po stokroć nie. Nie słucham wszystkiego, bo przecież w muzycznym świecie po równo jest drogocennych błyskotek i śmierdzącego gówna. No i jest też gówno opakowane w błyskotki, a to poznacie dopiero jak bliżej się przyjrzycie. Tylko uważajcie, żeby nie umoczyć noska. 
Nie mogę słuchać wszystkiego, a raczej nie mogę słuchać niektórych piosenek, gdyż najzwyczajniej w świecie sprawiają mi ból. 
Istnieją bowiem piosenki, które bolą. 
Ale żeby nie było tak prosto, okazuje się, że różne piosenki mogą boleć na bardzo różne sposoby.

Zacznijmy więc od najbardziej oczywistej kategorii piosenek, które bolą. Najbardziej oczywistej, gdyż zaczynamy od tych, które krzywdzą narządy stworzone do ich słuchania.

Piosenki, od których bolą uszy
Nie musisz mieć słuchu absolutnego ani wykształcenia muzycznego, aby na pierwszy rzut ucha stwierdzić, że z tą piosenką jest coś nie tak. A to klawisz jakby z kosmosu, a to beat coś za agresywny, a tu z kolei wokalista śpiewa jakby jednocześnie ktoś łaskotał go piórkiem po stopach i dziadkiem do orzechów ściskał za... już chyba sami wiecie za co. Piosenki, od których bolą uszy najczęściej nawet nie udają, że są czymś więcej niż produktem muzycznopodobnym stworzonym na potrzeby dancingu na plaży w Mielnie albo wesela Seby i Andżeli w Pcimiu Górnym czy Dolnym. I dobrze, niech się bawi, kto zdrów albo kto niedosłyszący! A Tobie pozostaje tylko zatkać uszy.

Piosenki, od których boli żołądek
W wielu przypadkach piosenki, od których boli żołądek nie różnią się wcale od piosenek, od których bolą uszy. Tak naprawdę te, od których boli żołądek to piosenki realnie krzywdzące uszy, ale idące w zaparte, że wcale tego nie robią. Sprawiają pozory przemyślanych i oryginalnych kompozycji, a najnowsze technologie sprawiają, że kozią kupę możesz przebrać za czekoladowy cukierek za pomocą kilku kliknięć we własnym domu. Bywają tak przekonujące, iż nawet w przeciwieństwie do tych pierwszych, nikt nie obawia się przyznawać publicznie, że puszcza je sobie w pracy. Z drugiej strony, żołądek pobolewa, a na torsje zbiera się również od piosenek wcale nie takich znowu najgorszych, ale męczonych do znudzenia po kilka razy dziennie od ponad dekady. Jeśli nie wiesz, o czym mówię, po prostu odpal jakiegoś eremefa albo inną zetkę czy wawę, a po czterdziestu minutach na pewno zorientujesz się, o co mi chodziło. 

Z tego miejsca pragnę nie pozdrowić pana Garou, zespołu Nickelback i pani Celine Dion. Żebyście wiedzieli, co przez Was wyprawiają moje trzewia... 

Piosenki, od których boli serce
Wśród piosenek sprawiających fizyczny ból można znaleźć też całkiem zajebiste kawałki, które niestety miały pecha znaleźć się na Twojej playliście w złym miejscu i o niewłaściwym czasie. Chcąc nie chcąc przypominają więc o ludziach i wydarzeniach, które wolałbyś wymazać z pamięci. Znasz to? Jedziesz samochodem, silnik mruczy, radio mruczy i nagle, ni stąd ni zowąd, nadchodzi piosenka-wspomnienie i dewastuje Ci serce, duszę i całą psychikę. Albo znajdujesz nagle na komputerze folder o tajemniczo brzmiącej nazwie Sylwester 2010 i przed oczami staje Ci ta śmieszna dziewczyna w zielonych podkolanówkach, z którą przetańczyłeś całą noc i nigdy więcej już jej nie spotkałeś. Na takie piosenki należy uważać, a ich odgrzebywanie (wraz z rozgrzebywaniem starych ran) powinno odbywać się w kontrolowany i bezpieczny sposób. Inaczej atak serca, emocjonalne rozwolnienie albo pijacki występ na karaoke w barze, gwarantowane. 


Piosenki, od których bolą nogi
Przecież Ty nawet nie lubisz tej piosenki! No tak, zgadza się. Z własnej nieprzymuszonej woli nigdy nie wstukałbyś tego tytułu na youtubie i nie oddawałbyś się perwersyjnej przyjemności słuchania czegoś tak prymitywnego. Jednak bardzo często słyszysz ją przypadkiem i nie potrafisz wówczas zapanować nad swoim ciałem. Nóżka chodzi, bioderka podrygują... Pół biedy, gdy jesteś na przykład w sklepie, wtedy starasz się jeszcze jako tako kontrolować ten zew natury. Gorzej jeśli piosenka ta dopada Cię w trakcie imprezy, a Ty wzmocniony zawczasu odpowiednim eliksirem wyciągasz po kolei na parkiet wszystkie damy i głośno domagasz się bisów od DJ-a, którym jest przecież Twój kolega z pracy, któremu w tym momencie melanżu i tak jest już wszystko jedno. Wznosicie więc przyjacielski toast, a on chcąc Cię uszczęśliwić zapętla utwór i tak rozpoczyna się Twój pięciogodzinny maraton z Bailando. Tylko potem nie płacz, że bolą Cię nogi...

Piosenki, od których boli gardło
Właściwie to samo co wyżej. Zanim jednak siedząc przy barze zdecydujesz się na recital ku pamięci Ryśka Riedla upewnij się, że znasz chociaż 1/4 tekstu którejś z jego piosenek. 

Tak oto szczęśliwie dobrnęliśmy do końca. Przy pisaniu tego tekstu nie ucierpiała żadna część mojego ciała, gdyż dla własnego bezpieczeństwa podarowałam sobie wsłuchiwanie się w bolące piosenki, podczas i tak już bolesnego procesu twórczego. A Ciebie jaka piosenka boli najbardziej?