środa, 25 lutego 2015

Odcinek 14: nie kłóćcie się w autach, czyli rzecz o drogowych palantach

Zwykły poniedziałkowy wieczór w dużym mieście. Jadę sobie warszawskim autobusem linii 180, z nosem przyklejonym do szyby (metaforycznie, bo w praktyce nie odważam się na tak bliski kontakt z żadnym pojazdem komunikacji miejskiej). Jest to podróż długa i nużąca (mogłabym ją przyspieszyć przesiadając się kilkakrotnie, ale jak już po 25 minutach marznięcia na przystanku udało mi się zająć miejsce siedzące w cieplutkim autobusie to nie bardzo widzi mi się ryzykować zmianę tego stanu rzeczy), więc umilam ją sobie kontemplacją tego, co dzieje się za szybą. A najciekawiej oczywiście jest w korku. Można wtedy na spokojnie poobserwować ludzi z sąsiednich autobusów albo z powoli sunących obok aut. 

Taksówkarz ledwie wyrzucił jednego papierosa przez okno, już odpala następnego i siedzi zirytowany w kłębach dymu, nerwowo uderzając palcami o kierownicę. Pan Korposzczur rozluźnia krawat i wierci się niespokojnie na przetartym siedzeniu swojego służbowego auta, jednocześnie walcząc z systemem głośnomówiącym albo z kimś kto znajduje się na linii. Młoda (jak na dzisiejsze standardy) matka usiłuje zmienić pas i w tym samym czasie próbuje okiełznać swoje pierwsze, jedyne i prawdopodobnie ostatnie dziecko, bo przecież już czterdziestka na karku, a obiecywała sobie, że przed trzydziestką będzie miała trójkę. 
I wreszcie są też oni, typowa parka powoli zbliżająca się do trzydziestki, zamknięci o chwilę za długo na tak małej przestrzeni, duszą się i syczą na siebie jak dwa koty. A porównanie do zwierzaków nie jest tutaj przypadkowe, gdyż dziewczyna od stóp do głów ma na sobie różne zwierzęce motywy. Ona trzyma ręce kurczowo zaciśnięte na piersiach, głowę wykręciła tak bardzo w prawą stronę, że jutro na pewno nie będzie mogła poruszać szyją. Od czasu do czasu kieruje się tylko jego stronę, wycedza przez zęby jak bardzo zniszczył jej już (do wyboru) życie/wieczór/wakacje/tydzień/urodziny/imieniny/owulację, po czym z powrotem odwraca się od niego, jakby patrzenie w jego kierunku przyprawiało ją o mdłości. On nie pozostaje jej dłużny; agresywnie uderza to w kierownicę, to w deskę rozdzielczą, pluje w jej stronę jadem, chwyta się za głowę i oddycha ciężko. Najchętniej by nią potrząsnął albo kazał jej wysiąść.

A jak się nie umiesz zachować
to chociaż przyklej sobie coś takiego na szybę,
żeby ostrzec innych. 
Nie mam pojęcia o co się pokłócili. Czy on znowu jej nie posłuchał, pojechał po swojemu i przez to utknęli w głupim korku? Czy ona znowu przejrzała jego wiadomości, chociaż sama sobie obiecała więcej tego nie robić, a teraz nie może znieść myśli, że on znowu rozmawiał ze swoją byłą? A może ona uważa go za nieudacznika, on ją za histeryczkę i właściwie od roku łączy ich tylko wspólne mieszkanie, pies albo kredyt? A jakie to ma znaczenie? No właśnie nie ma. To znaczy, powód nie ma znaczenia, ale już skutki mogłyby mieć Nie mam na myśli tego, czy po powrocie do domu on się spakował i pojechał pomieszkać u kumpla albo czy seks na zgodę wystarczył i zjedli razem dobrą kolację. Problem w tym, że gdy samochody wreszcie ruszyły, on był już tak zdenerwowany, że w przeciągu kilkunastu sekund zdążył niemalże wjechać w samochód przed sobą, a następnie, przy zmianie pasa, zajechał drogę innemu, też cudem unikając wypadku. Powiecie: "to nic takiego, zdarza się", ale nie wiadomo jak mogła albo jak skończyła się (tfu,tfu) ich podróż. 

Tak już jest, że prowadzenie samochodu i dzielenie drogi z innymi jej użytkownikami bywa stresujące i uciążliwe. Najspokojniejsi z ludzi potrafią stracić nad sobą kontrolę i rzucać kurwami na lewo i prawo. Odkąd popularne stały się samochodowe kamerki, w Internecie aż roi się od filmików, w których kierowcy posuwają się nawet do rękoczynów. Całe szczęście j e s z c z e do siebie nie strzelamy, ale to powinno dać nam do myślenia, że warto nauczyć się wreszcie panować nad emocjami. Na drodze pełno jest niebezpieczeństw, pułapek i innych idiotów, więc nie dokładajmy sobie więcej i nie stwarzajmy dodatkowych zagrożeń.

A jeśli nie chciało Ci się przebrnąć przez cały ten tekst to zapamiętaj tylko te słowa:
Nie kłóć się w aucie, palancie. 
Bo w najlepszym wypadku ktoś wyśmieje Cię na swoim blogu. A w najgorszym... Z resztą sam powinieneś już wiedzieć.                                        

niedziela, 22 lutego 2015

Odcinek 13: pechowa trzynastka oraz Why Klucha Cried

Jako zadeklarowanej racjonalistce nie wypada mi wierzyć w żadne przesądy, jednak do trzynastki zawsze warto podejść z lekką nieufnością albo chociaż nie spuszczać jej zbyt łatwo z oka. I nie pomyliłam się - pisanie notki numer 13 wcale nie przyszło mi tak łatwo. Już wczoraj, przy pierwszym do niej podejściu, na chwilę straciłam czujność i zrobiłam sobie przerwę na kolację. Do pisania już nie wróciłam. Do tej pory sądziłam, że najgorsze co może mi się przytrafić przy gotowaniu jajka to pęknięta skorupka - wystarczy za mocno wrzucić nieszczęśnika do wody i potem nie za bardzo wiadomo co zrobić z takim małym mutantem, hemoroidem czy cokolwiek innego ci to przypomina. 

Autor bloga, na którym znalazłam to zdjęcie, pyta swoich czytelników:
 "
Does that look like the Virgin Mary trying to burst out of that egg to you?"
Jednak życie zweryfikowało wczoraj moje poglądy na ten temat. Okazało się bowiem, że najgorszą rzeczą jaka może przydarzyć się podczas gotowania jajka jest pęknięty zbuk. Nie żartuję. Kumulacja kulinarnego pecha w pełnej odsłonie. Gdyby kulinarni nieudacznicy mogli mieć swojego patrona, to ja zgłaszam się na ochotnika jako pierwszoligowa męczennica. Chciałam nawet zrobić zdjęcie, bo sama nie wierzyłam jak niesamowicie wygląda garnek pełen wrzącej wody, z którego wydobywa się zielona piana i kłęby pary, ale niestety byłam zajęta sprintem trzy piętra w dół, żeby jak najszybciej unicestwić to cholerstwo. Podejrzewam, że mniej więcej tak mógł wyglądać i cuchnąć Eliksir Wielosokowy albo Wunschpunsch; jak widać nie trzeba mieć nadprzyrodzonych zdolności, żeby go wyprodukować we własnej kuchni.

Czy taki wypadek przy pracy to dobry powód do płaczu? Wyjątkowo okazało się, że nie. Wyjątkowo, bo nie z takich powodów się płakało. 

Znacie może Why Kids Cried? Ja ostatnio poznałam i zachwyciłam się bezgranicznie, co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że po wielu latach usilnego odpychania od siebie myśli o ewentualnym posiadaniu potomstwa w końcu obudził się we mnie instynkt macierzyński, a jak już to na całego. Uwielbiam dzieci i najchętniej wszystkie bym przygarnęła i przytuliła do serducha, tak mnie fascynują i rozczulają wszystkie te skrzaty. Drugi - pomyślałam całkiem serio, że gdyby ktoś zaczął cykać mi fotki i archiwizować wszystkie moje powody do płaczu to też mógłby powstać z tego fanpage. 
Dokładnie tak samo reaguję na zbyt bliski kontakt ze wszystkimi latającymi paskudztwami.
Why Klucha Cried? Oto losowo wybrane sytuacje, w których ostatnimi czasy zakręciła mi się łezka w oku:

♦ Skończył mi się zmywacz, ale przecież to żaden problem! Rach-ciach, ubieram się i biegnę do Rossmanna, którego szczęśliwie mam tuż pod nosem. Ale na tym szczęście się kończy, bo przecież mam niecałe 160 cm wzrostu, a zmywacze stoją na najwyższej półce. A tak naprawdę jedyna ostatnia buteleczka, na dodatek złośliwie wsunięta w sam kąt. Kręcę się bezradnie i wpatruję w cholerny zmywacz, jakbym chciała siłą woli sprowadzić go do swojego koszyka (Accio, zmywacz!). Nie działa. Znowu mam siedem lat i muszę poprosić tatę o pomoc w ściągnięciu czegoś z półki. A właściwie nie tatę, tylko jakiegoś obcego faceta. Ej, to naprawdę upokarzające! 

♦ Siedzimy sobie przy nietanim whisky (bo wreszcie jest taka okazja, że można napić się czegoś lepszego niż golden szczoch za trzy dyszki z Tesco), iPad leży w patelni i ktoś nagle stwierdza, że można pośpiewać. Komuś przypomina się również, że lubi jak to ja śpiewam i najlepiej Jolkę, a ja przecież nie odmawiam, bo to taka dobra piosenka, nasza piosenka. Mylę tekst. Sympatyczny z Nałogami śmieje się, że nie znam tekstu i mówi, że będzie ode mnie więcej wymagał. Ej, a mi naprawdę pęka serduszko! 

♦ Jestem w łazience, szykuję się do wyjścia, bardzo się spieszę; wszystko miało być perfekcyjnie i na czas, bo pierwszy dzień w pracy to już wystarczająco dużo stresu jak na jeden dzień. Nagle, tuż za moimi plecami rozlega się najprawdziwsze w świecie krakanie. Rozglądam się we wszystkie strony, nauczona doświadczeniem, że wredne ptaszyska potrafią wpaść do mieszkania, zwłaszcza na ostatnim piętrze. Niby nic nie widać, ale wpadam panikę; już nic nie jest tak ja być powinno, zwłaszcza, że cholerstwo nie przestaje stukać i krakać, a ja nie umiem go namierzyć. Uciekam z łazienki, zatrzaskuję drzwi i odważę się je otworzyć dopiero 12 godzin później, jak już wrócę z pracy. Ej, to naprawdę było przerażające! 

Teraz już wiecie o mnie wszystko, jestem obrażalska, znerwicowana i przewrażliwiona. Teraz spokojnie możecie przestać mnie lubić. Będę miała jeszcze jedną historię do opowiedzenia w innym odcinku cyklu Why Klucha Cried

wtorek, 17 lutego 2015

Rozdział 12, w którym znowu mam dziesięć lat i robię gazetkę ścienną

Czy pamiętasz jeszcze, drogi czytelniku, beztroskie lata edukacji wczesnoszkolnej? No ba, na pewno. Zwłaszcza jak masz piętnaście lat. A jak masz dwadzieścia pięć to nawet tym bardziej, choć są to wspomnienia nieco zniekształcone i okraszone szczyptą wyidealizowania. Oj tak, beztroskie i przyjemne to były czasy, gdy największym zmartwieniem było skompletowanie zielnika, uzbieranie najładniejszych kasztanów (zanim reszta dzieciarni wyjdzie ze szkoły; zawsze najlepsze kasztanowe ludziki mieli ci, którym dopisało szczęście i pierwszego Dnia Spadających Kasztanów kończyli lekcje jako pierwsi) albo zrobienie gazetki ściennej

Miałeś wówczas te osiem czy dziesięć lat, nie czytałeś jeszcze amerykańskiej literatury młodzieżowej i Twój umysł wciąż nie był skażony myślą o drukowaniu w salce informatycznej, w tajemnicy przed nauczycielami, rewolucyjnego pisma w wersji papierowej. Gazetka w Twojej świadomości niewiele miała wspólnego z tą wielką szeleszczącą płachtą, którą mama rozkładała na stole przy kawie, a tata zabierał ze sobą na dłuższe posiedzenia w toalecie. Dla Ciebie gazetka była wciąż tą korkową tablicą powleczoną zielonym lub bordowym materiałem, której ozdobienie czasami tylko było przykrym obowiązkiem, a częściej niebiańskim przywilejem (nie ukrywajmy: głównie dlatego, że bezkarnie można było zostać wtedy w sali podczas przerwy, skakać po ławkach i/lub urwać się z lekcji). Zabawa była przednia! A efekty tej zabawy wyglądały zazwyczaj tak: 




Patrzę na te cuda i wierzę, że każde z nich mogło spokojnie powstać w mojej podstawówce. Ba! Nawet z moim udziałem. Kto wie, może Ministerstwo po prostu przesyła jakieś wytyczne dotyczące zasad tworzenia szkolnych gazetek ściennych, oczywiście z dopiskiem Top Secret. Taki tam festiwal WordArta, ClipArta, dobrych rad i pompatycznych cytatów, które przeciętny uczeń polskiej szkoły ledwie będzie w stanie płynnie przeczytać, nie mówiąc o zrozumieniu. 

Tak czy siak, miałam dzisiaj słaby dzień. Jeden z tych dni, kiedy niby wszystko jest fajnie, nawet autobus spóźnia się specjalnie dla Ciebie, żebyś nie czekała na następny 20 minut, wreszcie świeci słońce, chociaż wiatr wciąż pizga złem, jesz dobrego kebaba na obiad z dokładnie takim sosem jaki zamówiłaś... ale jednak coś z tym dniem jest nie tak. Łypnęłam więc okiem na swoją ścianę, którą od czterech czy pięciu lat (z wątpliwym skutkiem) ozdabiały lekko pożółkłe tabelki z hiszpańską koniugacją, schematy pisania listów i inne dziwności przydatne do nauki języka. Łypnęłam raz. Łypnęłam drugi raz. Chwilę jeszcze poużalałam się nad sobą, pochlipałam nad rozrzuconymi na stole zdjęciami (bo jak mi smutno to lubię sobie powspominać i posmutać jeszcze bardziej), po czym postanowiłam zrobić sobie gazetkę ścienną. Hiszpańskie notatki wylądowały w koszu, a z kolei na ścianie (z pomocą katalogu ikei, połamanych nożyczek i plastra typu przylepiec, bo oczywiście taśmy w domu brak) wylądowały takie rzeczy.


Znów mam dziesięć lat i swoją własną gazetkę ścienną. Chyba jeszcze nie skończoną; może Sympatyczny dorzuci też coś od siebie. 
A Ty, drogi czytelniku, co najchętniej przylepiłbyś do swojej ściany? 

środa, 11 lutego 2015

Rozdział 11: o pretekstach, czyli kochajmy się i jedzmy pączki nie tylko od święta

Taka już bywam antysystemowa i postępowa (właściwie nie wiem, kiedy i dlaczego to słowo w języku polskim nabrało negatywnego znaczenia, bo w swej naturze postęp to dla mnie bezsprzecznie coś dobrego), że większość tradycji, czy to naszych rodzimych, czy też zapożyczonych zza oceanu, po prostu mnie mierzi. Jednak tak naprawdę to moje negatywne nastawienie do świąt i zwyczajów wszelakich nie wynika z nieprzemijającego okresu buntu czy też hipernowoczesnego podejścia do rzeczywistości, a raczej z ich nachalności i straszliwej płycizny emocjonalnej i intelektualnej. Bo chodzi w tym wszystkim tylko o to, żeby ludziom dać pretekst.

Ach, preteksty, to świetny temat na tekst. Już nawet kiedyś taki napisałam. Niemalże równo trzy lata temu, na pewnym blogu, którego jestem współautorką (choć blog aktualnie w fazie spoczynku), pisałam tak:

"(...)Nie wiem czy zauważyliście, ale ludzie, niezależnie od tego za co się zabierają, zawsze potrzebują jakiejś dodatkowej motywacji, czegoś bardziej przekonującego niż własne chęci czy ambicje. Czy jest to kwestia lenistwa czy braku odwagi? I czy przypadkiem wszystkie święta, które przyzwyczailiśmy się obchodzić nie są tylko p r e t e k s t e m do robienia rzeczy, których na co dzień raczej byśmy się nie podjęli? Ewentualnie mogą być także wymówką(...). Dajmy na to - Walentynki. Dla par - idealny dzień, żeby skupić się tylko i wyłącznie na sobie, poudawać, że w jeden dzień w roku można nadrobić pozostałe 364. Dla singli - cudowny pretekst, żeby ponarzekać na swoją samotność, pozajadać się czekoladą przy łzawych filmach(...), Dla tych w ukryciu wzdychających do kogoś - najlepszy pretekst, żeby wyznać komuś co się czuje. A taki Tłusty Czwartek? Cóż za cudowna okazja, żeby poopychać się słodyczami i jeszcze wmawiać wszystkim dookoła, że w magiczny sposób wszystkie kalorie spożyte tego dnia rozpływają się w powietrzu i nie ma szans, żeby cokolwiek poszło w biodra(...). Boże Narodzenie?  - dobry pretekst, żeby ze wszystkimi się pogodzić, zrobić ogromne zakupy i przez trzy dni bez wyrzutów sumienia nie wstawać od stołu(...). Dzień Pizzy, Dzień Piwa, Dzień Czekolady?  - Czy muszę coś dodawać? Dzień Całowania, Przytulania, Seksu? 
Do czegokolwiek potrzebujecie pretekstu - na pewno gdzieś znajdzie się święto odpowiadające Waszym wymaganiom. Więc śmiało! Do dzieła. Gdy tylko ktoś z Was poczuje, że koniecznie musi coś zrobić, ale zbyt mało ma na to odwagi czy chęci, zaraz ogłosimy jakiś losowo wybrany dzień Świętem. Przecież nam wolno! Nawet bez żadnego pretekstu." 

Miło odkryć, że przez trzy lata nie tak bardzo się zestarzałam i wciąż na pewne rzeczy patrzę podobnie. Jasne, że możesz namiętnie celebrować wszystkie wymienione wyżej święta. Może nawet będzie fajnie. Ale wiesz co jest fajniejsze? Umieć bezkarnie kochać się i wpieprzać słodycze na co dzień, bez jakiegoś specjalnego pretekstu.

niedziela, 8 lutego 2015

Odcinek 10: krytycznym okiem na garderobę, czyli od przybytku głowa nie boli, ale od kurzu mam katar

W piątek współlokator Sympatycznego z Nałogami wrócił z pracy z uśmiechem na ustach, albowiem w pewnym sklepie obuwniczym w pewnym warszawskim centrum handlowym przyszło mu obsługiwać jedną z naszych rodzimych celebrytek (podpowiedź: znana z tego, że jest znana i nie za bardzo wiadomo dlaczego, za to dokładnie wiadomo od kiedy). Oprócz jej niedających się pominąć walorów, że tak ujmę, fizycznych, jego uwagę przykuł jeszcze inny fakt. Mianowicie wspomniana gwiazda zakupiła tyle par obuwia (liczba dwucyfrowa), że faktura zajęła kilka ładnych kartek A4. Początkowo zaśmiałam się głośno i niezwykle zadziwiłam, zakładając, że tylu par butów, co ta osobistość podczas jednej wizyty w sklepie, ja nie zakupiłam przez całe swoje dwudziestoletnie życie. Przysięgam, nie było we mnie zawiści, tylko czyste zdziwienie, bo ja nie potrafię w czterdziestu sklepach znaleźć jednej pary butów, którą chciałabym naprawdę kupić. A ona w jednym sklepie spokojnie znalazła trzydzieści par. Może to kwestia budżetu,, którym nie trzeba się ograniczać... Z resztą nieistotne. Jakby nie było, minęły dwa dni, o sprawie praktycznie bym zapomniała i żadnych wniosków z tego wszystkiego bym nie wyciągnęła, gdyby nie fakt, że wzięło mnie właśnie na przeprowadzenie porządków i brutalnej selekcji we własnej szafie.
Wyniki tejże inspekcji są porażające.
Krzesło mi się ugięło pod sukienkami: sztuk 23
Może nie do końca tyczy się to butów, bo ich liczba nie jest jednak przeważająca w tym zestawieniu. Może nie są to też wartości, które zrobiłyby wrażenie na kimkolwiek oprócz mnie.
Jednakże... Doszłam do wniosku, że skoro mnie szokuje zasobność mojej własnej garderoby, to znaczy, że coś z tym nadmiarem i galopującym konsumpcjonizmem jest na rzeczy.
Ale wiecie co jest w tym wszystkim najgorsze? Szczerze chciałam odłożyć to, co naprawdę już mi niepotrzebne, ładnie poskładać i oddać komuś innemu, komu może by się przydało. Chciałam pozbyć się tego, co tylko się marnuje i zajmuje miejsce w szafie, podczas gdy mogłoby śmiało wychodzić sobie z domu na kimś innym. Jednak jak zwykle okazało się, że nie potrafię rozstać się praktycznie z żadną rzeczą. Odezwała się we mnie natura zbieracza. Obudził się sentymentalizm* oraz amożejeszczekiedyśsięprzyda-izm**.
*- Kurczę, to moja ulubiona sukienka, nosiłam ją całe liceum. Wprawdzie już nigdy nie będę miała takiej talii,właściwie od trzech lat suwak się nie dopina, a na sylwestrze 2012 ktoś wypalił mi w niej dziurę papierosem...Ale przecież jej nie wyrzucę!!!
**- W sumie dawno tego nie nosiłam... Właściwie nigdy nie miałam tego na sobie, chociaż wydałam na to równowartość dwudziestu kebabów. A potem zjadłam te dwadzieścia kebabów i mam na brzuchu trzy opony od Stara. Ale gdybym tak kupiła do tej koszuli fajne dżinsy z wysokim stanem...

I tak właśnie zamiast pozbywać się starych rzeczy często dokupuję nowe, łudząc się, że w jakiś sposób nowa rzecz nadrobi niedociągnięcia starej. Niestety, to nie działa, praktycznie n i g d y. W ten sposób nakręca się tylko błędne koło zbieractwa. Nazwijcie mnie chomikiem, nazwijcie kolekcjonerem, nazwijcie jak chcecie.
Zawsze jak robię porządki w szafie to nie mogę się powstrzymać.
 Wieszakowa tęcza: ocieplanie wizerunku zakurzonej garderoby
 w zakurzonej kawalerce. 
Myślę dalej o tym jak w ciągu życia obrastamy w masę niepotrzebnych przedmiotów i przypomina mi się jak wyglądał mój rodzinny dom jakieś dwadzieścia czy piętnaście lat temu. Na zdjęciach z czasów, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, widać, że rodzice z całego piętra domu używali praktycznie tylko jednego pokoju, bo więcej miejsca nie było im potrzebne. Ja sama pamiętam obecną sypialnię rodziców, po której mogłam jeździć czterokołowym rowerkiem, bo nie było tam absolutnie nic oprócz firanek w oknach. A dzisiaj? Część rzeczy (w tym bardzo dużo książek) przyjęłam ja, rozpoczynając tym samym zagracanie swojej kawalerki; w domu aktualnie w użytku są dosłownie wszystkie pomieszczenia, łącznie z pawlaczem i strychem, a i tak, raz na jakiś czas, pojawia się konieczność wstawienia nowej biblioteczki czy dobudowania paru półek, bo po prostu nie ma już, gdzie tego wszystkiego trzymać.

Stąd też wnioskuję (bo to dość wygodne), że gromadzenie rzeczy i swego rodzaju zbieractwo, to cechy całkiem ludzkie i dość bezpieczne. Jak to mówią: od przybytku głowa nie boli, a ja od siebie dodam tylko,że jak się nad swoim przybytkiem nie do końca panuje to łatwo wyhodować sobie alergię na kurz i może głowa nie boli, ale za to dużo się kicha. Ale to podobno nie zagraża zdrowiu, ani życiu.

W związku z tym ogłaszam, że tego przyzwyczajenia (czy też natręctwa) raczej się nie pozbędę i pewnie za jakiś czas, jak będę miała na to parę groszy, znowu nakupię trochę mniej lub bardziej niepotrzebnych fatałaszków, ale za to każdy kto przeczyta ten wpis ma od dziś prawo pieprznąć mnie w łeb zawsze, gdy powiem, że nie mam co na siebie włożyć.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Odcinek 9, a w nim nałogowe oglądanie seriali, całkiem subiektywna klasyfikacja oraz jedyna słuszna puenta

No i doigraliśmy się. Wszyscy. Wszyscy bez wyjątku. Amerykańscy badacze zajęli się wreszcie i nami. I pewnie jeszcze są z siebie bardzo dumni, że odkryli coś, co odmieni życie milionów. Nie odmieni. Wszyscy oglądamy seriale; robimy to na różne sposoby i z różną częstotliwością. To tak jak z jedzeniem czekolady. Niektórzy potrafią zadowolić się trzema kostkami. Inni, nieważne ile razy obiecują sobie, że więcej tego nie zrobią, zjadają całą tabliczkę na raz. Albo i dwie. Więc jeśli jesteś tą drugą osobą i nie w smak Ci dawkowanie sobie przyjemności, prawdopodobnie nie obce Ci jest zjawisko binge-watchingu.

Siadasz przed komputerem, odpalasz serial, obiecujesz sobie, że to tylko jeden odcinek. Tak do obiadku, do herbatki, w nagrodę za cały dzień ciężkiej pracy, w ramach przerwy od nauki. Ale tylko jeden. No dobra, jeszcze jeden. Tylko do końca wątku/ do końca odcinka/ do końca sezonu. Znacie to? To jest model nieumyślny.
Drugi model to z kolei działanie z premedytacją. Objawia się tym, że specjalnie odkładasz w czasie podejście do serialu, tak długo, by ostatecznie móc wpaść w ciąg i obejrzeć wszystkie odcinki wszystkich sezonów od początku do końca, praktycznie za jednym podejściem.

Niestety, niezależnie od tego czy robisz to umyślnie czy nie, przysłowiowi amerykańscy naukowcy uprzejmie donoszą i ostrzegają - grozi Ci depresja i problemy z samokontrolą. Nie umniejszam wagi przeprowadzonych przez nich badań, ale tak jak do większości tego, co znajduję w Internecie albo co udowodnili owi naukowcy, podchodzę do tego dość sceptycznie. Zwłaszcza, że problemy z samokontrolą w przypadku intensywnego oglądania seriali wydają mi się bardziej przyczyną niż skutkiem. A depresja? Nie lekceważąc tego problemu i powagi tej choroby - ale kto nigdy nie poczuł smutku rozstając się z ulubionymi bohaterami, ten chyba nigdy nie zaznał prawdziwej rozkoszy obcowania ze sztuką. 
Właściwie dziwię się, że na celowniku naukowców znalazły się akurat seriale, bo przecież po przeczytaniu każdej dobrej książki albo co gorsza, całej książkowej serii, człowiek też czuje się jakby kawałek po kawałku umierał. Ale nie mam żalu. Pewnie za binge-reading też się prędzej czy później zabiorą, właściwie trudno się dziwić. Wszystko w nadmiarze może zaszkodzić; grunt to nie tracić całkowicie kontaktu z rzeczywistością. 

Ale zostańmy już dzisiaj przy serialach, o książkach jeszcze nie raz będziemy mieli okazję porozmawiać. I tak sobie pomyślałam, że szufladkowanie jest bardzo śmieszne (nie zawsze, ale dzisiaj mnie bawi), więc i seriale można podzielić na dwie kategorie.
Seriale dzielą się na takie, które wszyscy oglądają i bardo się tym chwalą oraz na te, które wszyscy oglądają, ale nikt się nie przyznaje. Pewnie gdzieś po środku pełno jest takich, które jedna część ludzi ogląda, a druga komentuje, ale pisanie o tych nie byłoby wystarczająco zabawne. 

Zastanówmy się, co warto znać i śledzić, aby zabłysnąć w towarzystwie, nie dać się porzucić na obrzeżach konwersacji i nie zostawać w tyle? Wystarczy zapamiętać kilka tytułów, których znajomością na pewno zaimponujesz dalszym i bliższym przyjaciołom. House of Cards, Breaking Bad, Mad Men, True Detective, Gra o Tron... Sama czołówka Top 100 Seriali na Filmwebie! Jeśli nie wyrosłeś jeszcze z okresu dojrzewania, alternatywą dla Ciebie mogą być Skinsi albo American Horror Story. Jeżeli kręci Cię mrok i surrealizm, pamiętaj o Miasteczku Twin Peaks oraz Hannibalu. To absolutne podstawy jeśli na poważnie chcesz brać udział w serialowych dysputach, ale pamiętaj - znajomość mainstreamowych tytułów to jedno; raz na jakiś czas warto zaskoczyć znajomych subtelnym nawiązaniem do dalekowschodniego kina noir albo kongijskiej beletrystyki. 

Druga grupa to seriale, które zna i ogląda k a ż d y bez wyjątku, ale tylko nieliczni i najdzielniejsi mają odwagę się do tego przyznać. Jednak nawet oni, jeśli już to robią. to przecież tylko i wyłącznie ironicznie. No bo kto z Twoich znajomych powie wprost i całkiem na serio, że od 15 lat, regularnie ogląda M jak Miłość, Na dobre i na złe, od 10 - Na Wspólnej, a od 5 lat Barwy Szczęścia? Żodyn. Ale i tak, dziwnym trafem, wszyscy wiedzą, że Małgosia Mostowiak dała się omotać jakiejś sekcie w USA, Ola Zimińska sypia ze swoim szefem, a Wiktoria Consalida wyszła za mąż. 

Tak naprawdę nie ma znaczenia, które z tych seriali śledzisz z wypiekami na twarzy. Nie jest istotne czy bardziej nurtuje Cię jak potoczą się losy Waltera White'a czy Marka Mostowiaka. Możesz być fanem i jednego i drugiego i zupełnie nie musi się to wykluczać. Różnica polega bowiem głównie na funkcjach jakie te seriale mają spełniać. Wszystkie te tasiemce trwające po 2000 odcinków to stały element rzeczywistości (nie mnie oceniać czy to oznacza, że nędznej i szarej), bezpieczny punkt odniesienia, pewna tradycja, do której zasiadasz z rodziną codziennie od tylu lat, chociaż nie wiesz po co. Z kolei wszystkie wspomniane wcześniej zagraniczne (o właśnie, rzeczywiście same zagraniczne, wybaczcie) superprodukcje to jakiś wyskok  w inną rzeczywistość, coś równie ekscytującego jak i nierealnego.  Być może właśnie dlatego tylko te drugie nadają się do namiętnego binge-watchingu. Chyba, że słyszeliście o przypadkach wpadania w ciąg oglądania Na Wspólnej albo Klanu od pierwszego sezonu; jeśli tak to koniecznie dajcie znać, chcę poznać taką niesamowitą historię! 

PS Aha, najlepszy na wszystko i tak jest Sherlock