piątek, 31 lipca 2015

Odcinek 38: mój facet jest kimś więcej


Studentem, lekarzem, kosmitą, kochankiem Twojej babci, nauczycielem salsy czy przyjacielem Madonny? Co tak naprawdę wiesz o swoim facecie? Kim więcej jest Twój Facet? Oczywiście oprócz bycia Twoim Facetem. 
Ależ oczywiście, kochanie. Twój Facet jest dla Ciebie przede wszystkim Twoim Facetem i generalnie w tej roli powinien zawierać się też cały szereg pomniejszych funkcji i zastosowań. Przede wszystkim to jednak nie to samo co tylko i wyłącznie. Przyrządź więc sobie odchudzający koktajl z selera, wytnij skórki, trzaśnij maseczkę poprawiającą koloryt skóry, usiądź wygodnie na taborecie we wnęce kuchennej i odpowiedz sobie na zajebiście ważne pytanie: 
Kim więcej jest dla Ciebie Twój Facet? 
A jeśli nie jesteś  do końca pewna jak się do tego zabrać, to pozwól, że Ci pomogę. Bo ja już wiem, że Mój Facet jest kimś więcej niż tylko Moim Facetem. 

Big Brother
Tak się jakoś życie potoczyło, że urodziłam się jako pierwsze dziecko w rodzinie. Szanse posiadania starszego rodzeństwa były więc bliskie zera i jak dotąd nie wyszła na jaw żadna rodzinna tajemnica o moim zaginionym starszym bracie czy nieślubnej starszej siostrze. Zawsze jednak zazdrościłam trochę koleżankom, które od dzieciństwa miały dostęp do wiedzy szkolnej, psychologicznej, anatomicznej czy sportowej, zawsze z pierwszej ręki. Jako dodatkowa zaleta jawiła mi się też możliwość przebywania ze znajomymi (nie oszukujmy się, zwłaszcza kolegami) owego starszego rodzeństwa, chociaż nie powiem, sama nie raz skorzystałam z uprzejmości i zaproszeń koleżanek i stąd wzięła się też moja znajomość z Sympatycznym. 

W każdym razie, może właśnie przez wzgląd na naszą nieco specyficzną na początku relację i delikatną różnicę wieku, czasami mam wrażenie, że Mój Facet jest nie tylko Moim Facetem, ale bywa także starszym bratem. Tak oto w wieku lat dwudziestu po raz pierwszy łowiłam ryby, nauczyłam się grać w karty, dowiedziałam się dlaczego mężczyźni jednak czasami siadają do sikania i odkryłam dlaczego po powrocie z boiska skarpetki albo wyrzuca się na balkon albo wyrzuca się w ogóle. Nigdy wcześniej nie miałam też okazji tak regularnie uczestniczyć w bitwach na poduszki i walkach na łaskotanie, jak dzieci!

Teraz pozostaje tylko nie stać się upierdliwą młodszą siostrą. I nie skarżyć na siebie rodzicom.

MasterChef
Jakoś mniej więcej do zeszłego miesiąca pozostawianie mnie samej w kuchni było posunięciem delikatnie mówiąc ryzykownym, a i teraz, choć staram się i oswajam ze środowiskiem kuchennym, wiele w mojej kulinarnej wiedzy braków i nieścisłości. Gdy jednak nachodzi mnie jakaś wątpliwość, na przykład: czy ten ogonek w tym warzywku to w ogóle jest jadalny?, wtedy wiem, że zawsze mogę wykonać jeden telefon i skonsultować się z bardzo sympatycznym specjalistą... 

Sympatyczny z Nałogami to bowiem kucharz-samouk pierwszej klasy i posiada dwie cechy, których mi w kuchni brakuje najbardziej: doświadczenia i intuicji. Ryba w porach? Jasne, choćby jutro. Polędwiczki w pieprzu? Nie ma sprawy, skoczysz po folię? Zostały nam truskawki? Zrobimy kompot i dżem. Tak więc do pewnego momentu to on zajmował się wyżywieniem naszej nie-rodziny, a mi w udziale przypadała rola plączącej się pod nogami asystentki, której można było zlecić wyciśnięcie czosnku albo obranie ziemniaków. 

Wprawdzie ostatnio to głównie ja gotuję, ale nie zamierzam zapomnieć o tym sympatycznym talencie kulinarnym. W końcu jeszcze nie wiadomo czy któreś i które z nas nie zostanie kiedyś kurą/kurem domowym

Trust him, he's an Engineer
Jak już jesteśmy przy rzeczach, do których ja ze względów bezpieczeństwa staram się nie dotykać, to warto wspomnieć o wszelkiego rodzaju urządzeniach i konstrukcjach, których obsługa wymaga chociaż minimalnej znajomości zasad fizyki czy matematyki. Ale spokojna głowa, póki co niczego sama nie muszę składać, podłączać ani programować, gdyż pod ręką mam dyplomowanego inżyniera. A wiecie kto to jest inżynier? To taki człowiek, który z kawałka sznurka, drutu, deski do krojenia i dwóch ołówków skręci Ci półkę, a z poduszki, gwoździa, taśmy klejącej i miksera zrobi Ci fotel do masażu.


Best Friend
Brzmi trochę nędznie i oklepanie, jak żywcem wyjęte z poradnika dla nowożeńców: Twój partner Twoim najlepszym przyjacielem, ale jest to życiowa prawda, której powinni uczyć w każdym gimnazjum, zamiast twierdzenia Pitagorasa i metody kalendarzykowej:
Nie da się stworzyć udanego związku z kimś, kogo się nie lubi.
Nawet jeśli się go szalenie kocha.
Przemyśl dobrze to, co właśnie przeczytałeś/przeczytałaś. I przyznaj mi rację, byle szybko. 
Tak czy siak, ja tam swojego Sympatycznego z Nałogami lubię. Nawet bardzo. Może wręcz za bardzo. Prowadzi to bowiem czasami do sytuacji patowych. Dlaczego? 

Na przykład dlatego, że nie możemy się jak normalna zdrowa para pokłócić. To znaczy możemy, jasne, że tak. Tylko, że po pięciu minutach od strzelenia modelowego focha pierwsze, co mam ochotę zrobić to opowiedzieć o wszystkim i pożalić się... Sympatycznemu. Staję więc przed ciężkim wyborem pomiędzy byciem konsekwentną i upartą, a byciem przytuloną i podrapaną po pleckach na zgodę. Zgadnijcie, co zazwyczaj wybieram.


W sumie żalenie się Sympatycznemu na Sympatycznego bywa zabawne, trochę jakby było ich dwóch. Czasami jednak zastanawiam się, co by było, gdyby wywinął mi jakiś poważny numer. Bo chyba dość ciężko w takiej sytuacji jednocześnie skarżyć się, wypłakiwać w ramię, pytać o radę i gołymi rękami dusić delikwenta?

Tak jak prawdziwi BFF czy inne bae, mamy też cały komplet swoich własnych powiedzonek i gier, których zasady rozumiemy tylko my. Zdecydowanie moją ulubioną jest....

 Znajdź lokal na wesele, którego nigdy nie będzie 
Już zaraz wyjaśnię co to za zabawa, bo dlaczego wesela nie będzie powinniście już wiedzieć stąd

Gra ta polega więc na tym, że przemieszczając się po naszym pięknym kraju, niezależnie od środka transportu, wypatrujemy po drodze najbardziej kusząco-absurdalno-nonsensownych miejsc, w których można zorganizować wesele. Bywają to hotele w stylu jedno oko na rococo, drugie oko na Maroko, ośrodki wypoczynkowe pamiętające wczesnego Gierka, zajazdy dla tirowców i baraki pod dumnym szyldem Sala bankietowa. Crème de la crème polskiej architektury i gastronomii, uwierzcie mi. 

Od wielu miesięcy moim faworytem był zajazd Bąk położony tuż na skraju sękocińskiego lasu. Już nazwa mówi sama za siebie, a przecież któż by nie chciał spędzać najpiękniejszego wieczoru i nocy swego życia 15 metrów od trasy E77, gdzieś w 1/5 drogi między Warszawą, a Radomiem. Ostatnio zaintrygował mnie jednak szyld domu weselnego Orient i w poszukiwaniu egzotycznych wrażeń zawędrowałam na stronę internetową tego przybytku rozkoszy. Po zapoznaniu się z ofertą i wstępnym porównaniu zdjęć muszę przyznać, że Bąk został właśnie zdetronizowany. 

Naprawdę fajnie się tak razem bawić! Razem nie wolno się nudzić. 
No to tak to mniej więcej wygląda, moja droga. A teraz Ty odpowiedz sobie na to pytanie, kimże do cholery jest Twój Facet? Oby tylko nie okazał się psychopatą, neonazistą albo księdzem prowadzącym podwójne życie. Nie musi być też księciem Williamem, gwiazdą rocka ani wykwalifikowanym masażystą. Chociaż mógłby.

czwartek, 23 lipca 2015

Rozdział 37: jak się odtruć po weselu?


Wbrew pozorom nie będzie to poradnik 999 sposobów na kaca, ani też kompendium wiedzy o zatruciach pokarmowych. Albowiem prawda jest taka, że kaca łatwo jest zapić wodą z polopiryną, a zatrucie pokarmowe - coca-colą. Oba może też dość skutecznie przespać. Są jednak w życiu człowieka takie wydarzenia, które odciskają rozgrzane do czerwoności piętno na  Twoim ciele i umyśle, sercu i żołądku, nogach i duszy...
Wesela.
Dla jednych melanż totalny, dla innych totalna klapa. Jednym w duszy gra disco-polo i rozstrojony akordeon, innym więdną uszy. Jedno jest pewne: ciężko mieć do wesel obojętny stosunek; wesela się albo kocha albo nienawidzi. Albo przechodzi się płynnie, wraz z płynącą wódką, od jednej skrajności w skrajność. Ale załóżmy, że póki co...
Jest czwartek.
 Spacerujemy wieczorem, kupuję w Biedrze kaktusa, jemy kwaśne lody. Wciąż jestem spokojna, wciąż mam nadzieję, że nie będzie tak źle. Odczuwam nawet lekkie zniecierpliwienie.
- Chyba nawet mam ochotę tam iść - mówię z pełnym przekonaniem do Sympatycznego. Ładnie mu będzie w granatowym garniturze, tak ładnie, że sama bym się mogła chajtnąć, a co mi tam. On nie podziela chyba jednak mojego entuzjazmu, ale jak to mówią mus to mus. A smoothie to smoothie. On nie drąży tematu, ja wręcz przeciwnie.
- Ale wiesz dlaczego? Bo to jest świetna, idealna, jedyna taka okazja, żeby się bezkarnie wypindrzyć!
On się śmieje, ja się śmieję. Oboje wiemy, że to prawda. Oboje jeszcze nie wiemy, że to wszystko na nic i że nie warto.
Jest sobota.
Bezkarnie wypindrzona czekam, trochę jak Penelopa na Odyseusza, trochę jak klient w smażalni ryb, czekający aż wreszcie go ktoś obsłuży. Jeszcze nie wiem, że tak to będzie wyglądać przez całą noc. Tutaj warto zrobić drobną przerwę na pierwszą z dobrych rad (a właściwie drugą, bo pierwsza brzmi po prostu: Nie idź tam), których mogę Ci udzielić jeśli listonosz właśnie przyniósł Ci pięknie ozdobioną złotą wstążką i papierowymi gołębiami kartę z zaproszeniem na ślub: Nie idź tam jeśli Twojej drugiej połówce przypadło na tej imprezie świadkować. Serio, wykręć się zapaleniem ucha, porodem sąsiadki, złamaną nogą, remontem u babci... Naprawdę nie wiem czy można na weselu trafić bardziej niewdzięczną rolę niż osoba towarzysząca świadka lub świadkowej. Zwłaszcza jeśli się na tym weselu (prawie) nikogo nie zna.

No dobra, załóżmy, że jednak poszłaś. Wprawdzie (prawie) nikogo nie znasz, ale jak świat światem wiadomo, że nic tak nie zbliża ludzi jak wspólne biesiadowanie. Nieśmiało zagajasz więc do siedzących obok osób, wznosicie razem kilka toastów i przynajmniej przez kilkanaście minut masz do kogo gębę otworzyć. Musisz jednak pamiętać, że możesz trafić na zaprawionych w bojach zawodników, a z takimi nie warto się ścigać. Trochę wypić jednak trzeba, gdyż w alkoholu doskonale rozpuszczają się krytycyzm i zażenowanie. Niestety to też tylko do czasu...
Jest północ.
A właściwie jakieś okolice północy, gdzieś mniej więcej w połowie całego zamieszania. Goście już najedzeni i odpowiednio nastrojeni. Można nawiązywać nowe znajomości, czas leci jakby trochę szybciej. Stoję na tarasie, zawiązuje się kółeczko konwersacyjne pod przewodnictwem Kumpla Pana Młodego (to taki człowiek, który całe życie marzył o zostaniu świadkiem, a tu klops, ale to nie przeszkadza mu  uważać się za czwartą czy piątą najważniejszą osobę na tym weselu). Rozmowa schodzi na temat grającej właśnie kapeli i szeroko pojętej oprawy muzycznej całego tego przedsięwzięcia. Wiję się jak Duda i Komorowski unikający konkretnych odpowiedzi na pytania w czasie debaty prezydenckiej, gdyż nie za bardzo chcę się wychylać ze swoją opinią na ten temat.
- Słabo trochę, nie? - wyrywa się nagle Kumpel Pana Młodego i rośnie w moich oczach jak magiczna fasola Jasia Fasoli. Boże, bratnia dusza, rozpływam się, mam ochotę bić brawo, wreszcie ktoś! Przytakuję jak szalona, czekam na więcej.
- Mogliby zagrać coś takiego starszego! - mówi, a ja naliczam mu kolejne punkty chwały.
- Jakiegoś rock'n'rolla, nie? - pytam pełna nadziei z uśmiechem na pół twarzy.
- Nie no...
On coś kręci, ja zamieram.
-... raczej coś takiego normalnego. Żeby się przeszli z akordeonem i rozruszali towarzystwo przy stołach! Na lewo, na prawo, w górę i w dół... Hehehe.

Hehehe. Nie. 
Jest siódma rano.
 I'm still standing
Yeah
Yeah
Yeah

Niby still standing, ale właściwie to bardziej sitting, do tego też ledwo ledwo. Od co najmniej 5 godzin marzę o prysznicu i wygodnym łóżeczku, chociaż właściwie może być samo łóżeczko i to nawet całkiem niewygodne, byle było. A tu wciąż końca imprezy nie widać. Wprawdzie Pan Młody już przebiera nogami, bo chciałby zebrać ze stołów trochę szamy na poprawiny, Panna Młoda drzemie w kąciku, bo od dwóch dni nie spała w ogóle, świadkowie wraz z rodzicami krzątają się po sali i znoszą jakieś fanty do samochodu...a Tamci siedzą i siedzą. Kim są Tamci? Właściwie nie do końca wiadomo, ani to rodzina, ani bliscy znajomi, jakoś tak wyszło, że skoro trzeba było zaprosić Jowitę, która jest daleką kuzynką przyjaciółki matki Panny Młodej, to koniecznie też jej brata, a jak jej brata to również męża siostry jego ojca, Mariana co wódki nie odmawia, huehue. Tak czy siak, kimże by nie byli, za punkt honoru wzięli sobie wytrwanie do samego końca, a później zorientowali się, że to od nich zależy, kiedy też on nastąpi. I tak siedzą i siedzą. Jest siódma rano. Mam ochotę do nich podejść i własnoręcznie udusić, ale nie jest to możliwe, gdyż nie mogę nawet podnieść się z krzesła, bo całkiem już odcięło mi nogi... ze zmęczenia oczywiście.
Znowu jest czwartek.
Od wesela minął już prawie tydzień, a ja wciąż nie do końca doszłam do siebie. Obyło się bez kaca giganta i bolesnych pęcherzy na stopach, nie podarłam sukienki, nie złapałam welonu (rada numer trzy: Gdy jakoś koło północy w powietrzu zacznie być wyczuwalny swąd o c z e p i n - wiej, biegnij ile sił w nogach, zamknij się w toalecie), nie zatrułam się salmonellą i nie roztrzaskałam talerza o głowę Wodzireja gorąco zachęcającego świadków do pierwszego pocałunku (oczywiście między sobą i najlepiej z języczkiem). Może jestem nudna, może zblazowana, może zmanierowana... Ale najnormalniej w świecie czuję się zbrukana i (trochę na siłę) wytarzana w disco-polo, nóżkach w galarecie, ciepłej wódce, rozstrojonym akordeonie, cekinach, wąsatych Januszach i spoconych Halinach... albo na odwrót.

Bardzo chciałam, żeby ten tekst miał jakieś zabawne podsumowanie, lekko uszczypliwą puentę czy mądry morał. Niestety w trakcie pisania i wspominania opuściły mnie wszelkie siły witalne, a w mojej głowie znów zawitał smutek... poza tym o czym tu dalej gadać. Wesele mnie otruło. Zatruło moje uszy, oczy, wątrobę i serduszko. Teraz pozostaje tylko znaleźć jakąś odtrutkę. Jest jednak jedna bardzo duża zaleta tego wszystkiego: zgodnie z Sympatycznym nie mamy już złudzeń, że nigdy sobie takiej przyjemności nie zafundujemy.

A zamiast podsumowania zostawię Wam tylko to:
 

sobota, 18 lipca 2015

Rozdział 36: strachy, fobie i natręctwa, czyli Klucha Dziwaczka


Usiądźcie wygodnie, drogie dzieci. Za chwilę ciocia opowie Wam bajkę.
Nad rzeczką opodal krzaczka mieszkała Klucha Dziwaczka...
Nieco ponad miesiąc temu, jedna z moich ulubionych blogerek, Julia z fabjulus.pl, napisała taki oto tekst: 9 rzeczy, które czynią mnie świrem. Od jakiegoś czasu mi też chodziła po głowie notka o wszelakich dziwactwach, jakie władają moim życiem, jednak nigdy do tej pory nie było na to czasu, a jak czas się znajdował, wtedy brakowało weny. Ale oto jestem tutaj dzisiaj i chcę podzielić się z Wami słodką tajemnicą, której jednak pewnie część ludzi się domyśla, a inna część i tak ma to gdzieś. 
Klucha nie jest do końca normalna.
Choćby dlatego, że pisze czasami o sobie w trzeciej osobie, a powszechnie wiadomo, że to jeden z pierwszych objawów psychozy.

A dlaczego jeszcze? Proszę bardzo, oto garść niezbitych dowodów na taki stan rzeczy!

Powąchaj mnie
Już wyjaśniam: nie chodzi o to, że przechadzam się ulicami w długim płaszczu, nagabuję i namawiam do tego przypadkowych przechodniów. Rzecz w tym, że to do mnie rozpaczliwie woła tak każda rzecz, którą mam zjeść, wypić lub założyć na siebie. Nie mogę się ubrać jeśli nie powącham koszulki, którą mam założyć, choćby była dopiero co zdjęta z suszarki na pranie. Nie mogę zjeść obiadu nie wsadzając nosa w talerz (o co niektórzy potrafią się obrazić: Co Ty to wąchasz?! Przecież Cię nie otruję!), ani wypić wody ze świeżo otwartej butelki, zanim nie obwącham dokładnie zawartości. A jeśli wyczuję chociaż jedną drobną niepokojącą nutę zapachową... Przegrałam. Półnaga, głodna i spragniona będę szukać produktów, których zapach nie będzie wzbudzał moich żadnych podejrzeń ani wątpliwości.

Umyj buzię, arbuzie
Nawet jeśli uda mi się wreszcie zdobyć odpowiednio pachnące pożywienie, wcale nie oznacza to końca kłopotów. Jak już w spokoju zjem i nawet popiję, wtedy zaczyna się cyrk z wycieraniem i myciem buzi. Inna sprawa, że po prostu zdarza mi się upaprać jak dzidzia, zwłaszcza, gdy owym daniem był kebab z sosem mieszanym, ale niezależnie co bym jadła i jak elegancka nie była by to potrawa, jeszcze przez długie minuty po skończeniu posiłku będę wycierać twarz, płukać usta i dopytywać, czy na pewno nie mam resztek obiadu na brodzie. 
Tak samo jest zresztą z dmuchaniem nosa, dlatego też najbardziej lubię to robić w łazience przed lustrem, by móc  w pełni kontrolować sytuację. 

Pomaluj mnie
Tak z kolei, głosem nieznoszącym sprzeciwu, krzyczą do mnie każdego ranka moje... rzęsy i powieki. Odkąd skończyłam 14 lat, na palcach jednej ręki można by policzyć dni, kiedy na mojej twarzy nie było ani mikrośladu makijażu. Na pierwszy rzut oka należę do osób pozbawionych brwi i rzęs, są bowiem tak jasne, że i tak ich nie widać. Z przyciemnianymi henną czy kredką brwiami czułabym się idiotycznie, jednak pomalowane rzęsy to podstawa mojego dobrego samopoczucia. Nieważne czy wyskakuję tylko do sklepu po mleko, czy idę na siłownię, basen, spacer z psem (którego nie mam) czy też mam 40-stopniową gorączkę albo kaca. Mogę chodzić w rozpiżdżonym koku, z czerwonym zakatarzonym i nieprzypudrowanym nosem, ale oczy mają być pomalowane. Koniec kropka.
Do pewnego momentu tyczyło się to również paznokci (zarówno u rąk jak i u stóp), jednak ostatnimi czasu staram się małymi kroczkami wyjść z tego nałogu...

Wyciśnij mnie
Olaboga, teraz może zrobić się lekko obleśnie, ale co tam. Liczę na to, że nie jestem sama w tej drobnej namiętności. Mianowicie... Uwielbiam wyciskać pryszcze. Sama jednak nigdy nie miałam i nie mam większych problemów z cerą, jestem więc skazana na szukanie innych ofiar. Pół biedy, gdy wypatrzę coś u Sympatycznego z Nałogami, a potem godzinami muszę go namawiać, żeby pozwolił mi uporać się z tym problemem (Daj spokój, to boli, to obrzydliwie, n i e  m a  m o w y!), albo u młodszej siostry, która jest nieco łatwiejszym celem. Gorzej, gdy akurat jadę tramwajem albo siedzę na wykładzie, a osoba przede mną ma na szyi dorodną krostę. Czasami mnie samą aż przeraża, jak wiele kosztuje mnie, by nie rzucić się na takiego człowieka... z pazurami. 

Leć mi stąd! 
Tymi słowami to ja witam (i jednocześnie z ulgą żegnam), tupiąc jednocześnie nogami i wymachując rękami, wszelkie paskudne pierzaste latające stwory. Ptaki, ugh. Jakoś niespecjalnie boję się robaków, pająków, węży czy innych gadów. Z reguły zwierzętom nie ufam (z resztą tak samo jak znacznej części ludzi), części się boję, pozostałych się brzydzę. Ale nic nie wzbudza we mnie takiego strachu i wstrętu jak przebrzydłe ptaszyska. Podejrzewam, że ogromny wpływ na rozwój takiej fobii miał fakt, iż moja mama także panicznie boi się ptaków, odkąd w dzieciństwie zaatakowały ją małe puchate kurczaczki. O tak, fobie mogą być dziedziczne albo raczej podświadomie przenoszone, więc jeśli masz albo planujesz mieć dzieci to pamiętaj, żeby panować przy nich nad swoimi lękami. Dodatkowym czynnikiem mogło być też obejrzenie Ptaków Hitchcocka po raz pierwszy, gdy miałam nie więcej niż 9 lat. Pilnujcie więc co Wasze pociechy oglądają w telewizji, bo potem mogą z nich wyrosnąć dorośli ludzie uciekający z krzykiem na widok łabędzia albo płaczący ze wstrętu, że przelatujący gołąb musnął ich skrzydłem. 


Jest tam kto?
Nauczona doświadczeniem (zdobywanym przez lata czytania i oglądania całych stert thrillerów, horrorów i kryminałów) zawsze staram się słuchać przeczucia czającego i nie wchodzić samotnie do opuszczonych budynków, nawiedzonych domów czy tajemniczych piwnic. Moja ostrożność przybiera jednak czasami postać średnio rozwiniętej paranoi. Do własnego mieszkania nie wejdę wieczorem bez uprzedniego zapalenia światła, nie rozgoszczę się też bez wcześniejszego obchodu i sprawdzenia czy na pewno wszystko jest w najlepszym porządku. Rzadko otwieram drzwi jeśli akurat na nikogo nie czekam, a jeśli już to robię to tylko uchylam, cały czas trzymając rękę na klamce, by w porę móc je zamknąć. Zawsze mam z tyłu głowy cytat z jednej z moich ulubionych książek, Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet:
Ciężko uwierzyć, że lęk przed urażeniem kogoś jest silniejszy niż lęk przed bólem.
Warto więc chyba wspiąć się na wyżyny swej asertywności i nie pakować się głupio w niebezpieczne sytuacje, byle komuś nie zrobiło się przykro. Trochę paranoja, trochę zdrowy rozsądek. 

Nie zbliżaj się do mnie
Jak już mowa o innych ludziach, którzy w mniejszym lub większym stopniu mogą stanowić zagrożenie, na ogromny stres narażają mnie wszelkie podróże zatłoczoną komunikacją miejską. Gdy moja twarz ląduje pod czyjąś pachą (jak się ma 1,60 m w kapeluszu to zdarza się to nawet częściej niż zazwyczaj), gdy ktoś napiera na mnie od tyłu lub gdy czyjaś spocona ręka zjeżdża po rurce wprost na moją... Wtedy w mojej głowie zaczynają powstawać scenariusze, których nie powstydziłby się Tarantino, a za które profilaktycznie można by mnie skierować na przymusowe leczenie. Przestań gmerać tam tą ręką, pajacu, bo jakbym miała przy sobie maczetę... Kiedy już wysiadam i mam chwilę, żeby ochłonąć, aż sama się dziwię, skąd we mnie tyle tłumionej agresji i nienawiści do niezbyt przyjemnie pachnących ludzi ocierających się o mnie zapamiętale. Żartuję. Ani trochę się nie dziwię, za to załącza mi się tryb passive-agressive.

Wiecie, tak naprawdę nie jestem złym człowiekiem, to tylko świat wyzwala we mnie tak dziwne i skrajne emocje. Krajowy konsultant ds. p s y c h i a t r i i zaleca czytanie tego tekstu z odpowiednią oprawą muzyczną, na przykład taką:

niedziela, 12 lipca 2015

Odcinek 35: jak zostałam Kluchą Domową

Tak wygląda w pełni wyposażona i przygotowana
do wykonywania prac domowych Klucha Domowa.
Siedziałam wczoraj w fotelu popijając koktajl z truskawek (bo przecież nie trzecią tego dnia kawę, bo jestem już duża i wiem, że kawa szkodzi i kubka z trzecią mogłabym nie móc utrzymać w dłoniach, z powodu deficytu chronicznie wypłukiwanego z organizmu magnezu), zastanawiałam się co zrobić w poniedziałek na obiad i o której wstać i pójść do warzywniaka, żeby wyrobić się ze wszystkim zanim Sympatyczny wróci z pracy, czekałam akurat na znajomych, którzy lada moment mieli wpaść w odwiedziny z Małym, który za chwilę skończy rok i wcale już nie jest taki mały... i nagle poczułam się strasznie zdziwiona. Nie stara, nie zmęczona, nie dorosła, nie znudzona. 
Po prostu zdziwiona.
 Nie idę na melanż, bo jestem już w piżamce
A jak już idę to wcześnie wracam, żeby w piżamkę szybko wskoczyć.

Dzień wcześniej pojechałam na imprezę, zaczynała się o 20, w sumie to dobra pora, gdy połowa zaproszonych musi najpierw wydostać się z pracy, a potem z Warszawy, a wierzcie mi, piątkowe popołudnie to nigdy nie jest dobry moment na wyjazd z dużego miasta, zwłaszcza, gdy na weekend zapowiadają całkiem niezłą pogodę. Przed imprezą wizyta w sklepie:
- Co pijecie? - pytam, gdyż słaba jestem w podejmowaniu nawet najprostszych decyzji i szukam jakiejś inspiracji.
- Chyba jakieś wino.
Przeprowadzam w głowie ekspresowy rachunek zysków i strat i już wiem, że wino odpada, bo po winach z tej półki, na które aktualnie mnie stać, zawsze boli głowa, a przecież szkoda tracić sobotę na bezsensownego kacura. 

Ze sklepu wychodzę z dwiema butelkami cydru i owocowym napojem piwopodobnym. Później okaże się, że i tak przeceniłam swoje możliwości: pół drugiej butelki pozostaje nietknięte, tak samo jak i to prawie-piwo, które zostawiam w lodówce gospodyni imprezy na pamiątkę. Kolega pyta zachęcająco, czy nie napiję się z nim wódeczki.
- No dawaj, chociaż po jednym, zdrowie gospodyni! 
Ale równie dobrze mógłby proponować mi wypicie szklaneczki wody z solą albo benzyny, bo po wódce to tylko albo się porzygać albo od razu umrzeć. Przypominam sobie jak jako młoda siksa wpadałam gdzieś spóźniona na imprezę i za karę bez większego sprzeciwu wypijałam na raz karniaczka o pojemności małego plastikowego kubeczka. Młoda, głupia. Zajęło mi kilka lat, żeby wreszcie zrozumieć, że jak już człowiek chce się napić to może napić się czegoś od czego nie wykrzywia twarzy we wszystkie strony i czego nie musi od razu przepijać pierwszą rzeczą jaką ma pod ręką, choćby był to olej kujawski. 

Zostawmy jednak te bolesne wspomnienia szczenięcych lat. Fakt faktem, odmawiam koledze raz a stanowczo, co on podsumowuje pełnym dezaprobaty: 
- Rany, co się z Tobą stało?
Nie umiem odpowiedzieć, ale też nie za bardzo mam ochotę, bo jest już po 23 i ewidentnie chce mi się spać. Wykorzystuję więc pierwszą lepszą okazję, gdy któryś z kierowców postanawia wracać i zwijam się do domu. Wynik jest niezły: jest wpół do pierwszej, a ja leżę w swoim łóżeczku.

Ciepłe obiadki, a do pracy kanapki
Czyli co może się zdarzyć, gdy Klucha robi w kuchni coś więcej niż herbatę? 

W kręgach moich znajomych do tej pory jestem znana jako wybitnej klasy antytalent kulinarny. Tylko ja potrafię skroić kilogram cebuli na krążki cebulowe w poprzek i twierdzić, że pół- i ćwierć-krążki też będą super. Tylko ja mogę zmieszać jajko z bułką tartą w jednej misce i dziwić się, że tak przygotowana panierka nie lepi się do kotleta. Kiedy więc ogłosiłam, że z okazji tak długich wakacji zamierzam podjąć rozpaczliwą próbę nauki gotowania, wiele osób uśmiechnęło się pod nosem. Bo wiecie, dosypywanie własnego zestawu przypraw do mrożonej pizzy jednak nie liczy się jako gotowanie (chociaż Sympatyczny śmieje się, że jest dumny, że z każdym tygodniem trwania naszego związku w mojej kuchni przybywa przypraw, gdyż na początku naszej znajomości miałam w szafce tylko sól, pieprz i przeterminowanego gyrosa), tak samo jak dodawanie szynki i cebuli do jajecznicy, chociaż jest to już jakiś krok w dobrą stronę. 

Na pierwszy ogień poszło Kaszotto z kurczakiem i botwinką, głównie dlatego, że słowo kaszotto urzekło mnie od pierwszego przeczytania i przegoniło pianotwory w moim tegorocznym rankingu słów. Jakby nie patrzeć było to jednak dość ryzykowne, biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się gotować kaszy, a na dodatek botwinkę pierwszy raz na oczy zobaczyłam, stojąc tego dnia w kolejce w warzywniaku. Wszystko wyszło zaskakująco dobrze, więc tylko zachęciło mnie do dalszych eksperymentów.

Przygotowanie kaszotto to bardzo kolorowy proces.
Kasza zagościła więc w jadłospisie Kluchy i Sympatycznego na stałe - polecamy kaszę jaglaną z kurczakiem curry i brokułami, a także stołówkowy klasyk (przynajmniej mi to danie kojarzy się ze szkolnymi obiadami, chociaż nigdy na żadne nie chodziłam) czyli kasza gryczana z gulaszem. 

Gotowanie obiadków powoli wchodzi mi więc w krew, tak samo jak wstawanie razem z Sympatycznym o 6 rano (chociaż wcale nie muszę, więc to na pewno miłość) i robienie mu kanapek do pracy. 

A jak to w życiu bywa, najlepsze rzeczy zawsze zdarzają się przypadkiem. I tak było również z daniem, z którego w ostatnich tygodniach byłam najbardziej dumna. Tak dumna, że aż Wam się pochwalę, że właściwie było to danie zaimprowizowane i wreszcie nie trzymałam się kurczowo wytycznych jakiegoś internetowego przepisu. 
Kabaczek nadziewany gyrosem
Dostań od mamy dwa kabaczki i zacznij kombinować, które produkty znajdujące się w Twojej kuchni mogą stworzyć z nimi jakąś jadalną potrawę. Znajdź w szafce niedawno zakupione opakowanie przyprawy gyros, a z zamrażalki wyciągnij pierś z kurczaka, tylko zrób to odpowiednio wcześniej, chyba że niestraszne Ci krojenie w kostkę zamrożonego. Rozmrożonego i pokrojonego kurczaka obsyp przyprawą, jeśli nie chcesz brudzić dodatkowego naczynia, bo tak samo jak ja nie cierpisz zmywania to zrób to bezpośrednio na patelni. Dodaj pokrojoną w kostkę cebulę, oczywiście jeśli wcześniej użyłaś wodoodpornego tuszu do rzęs. Przekrój kabaczki na pół i łyżeczką wyjmij miąższ. Posmaruj kabaczka sosem czosnkowym (ja preferuję taki majonezowy, odrobinę rozcieńczony wodą: uhmmm, jak pysznie i kalorycznie), nadziewaj kurczakiem z cebulką, posyp serem i wstaw do piekarnika na mniej więcej tyle ile trwa jeden odcinek Mietczyńskiego, czyli coś około 20 minut. 

Tadam, smacznego. Niechaj zachęci Was fakt, że po tym właśnie obiadku Sympatyczny powiedział, iż od teraz będzie to chyba jego ulubione danie. Chociaż on po prostu ceni sobie wszystko co zawiera w sobie cebulę, choćby był to syrop na kaszel. 

Tęczowa propaganda na deser? A jaka smaczna!
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej
Jak będę duża to zostanę freelancerką.

Właściwie to chyba już większa nie będę, więc nie ma na co czekać! Tak pomyślałam i tak też zrobiłam. Wakacje mijają mi więc pod znakiem tłumaczenia artykułów o grzybicy stóp i naturalnych sposobach na żylaki, na szczęście wszystkie te dolegliwości towarzyszą mi póki co tylko z ekranu komputera, do tego w zaciszu własnego mieszkania. 

(Już) nie marzy mi się etat w międzynarodowej korporacji, ani 8 do 12 godzin w klimatyzowanym biurowcu. Strasznie fajnie jest rzucić tłumaczenie w połowie, żeby wyskoczyć do sklepu i przejść się leniwie po jakimś straganie. Nawet jeśli zaraz po powrocie musisz to samo tłumaczenie dokończyć, jedną ręką obierając ziemniaki, a drugą mieszając sos. W przyszłości być może zaangażuję jeszcze jedną nogę do kołysania dziecka, a drugą do telefonicznego kontaktu z klientami. Multitasking brzmi tak pociągająco! 
Myślałam o tym wszystkim, a cały czas siedziałam w fotelu siorbiąc ten lekko kwaśny koktajl z truskawek.
 I cały czas byłam trochę zdziwiona. Gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi, że od imprez do rana będę wolała popołudniowe spacery, a od wejściówki do klubu bardziej ucieszy mnie świeży szpinak, to chyba mocno popukałabym się w głowę. Nie smuci mnie to, nie martwi, nie dziwi mnie nawet fakt, że tak się stało. Zdziwiłam się tylko tym, że to tak szybko. 

PS Ale w razie jakby ktoś pomyślał, że już do reszty zdziadziałam to zapewniam, że nadal cenię sobie whisky z colą, zimne piwo, kebaba i dobrą muzykę i oprócz wszystkich tych dziwnych rzeczy, które robię ostatnio, a opisałam powyżej, to od miesiąca jestem wokalistką pewnego rockowego zespołu. Może kiedyś się pochwalę! 

piątek, 3 lipca 2015

Odcinek 34: dlaczego nie znoszę kupować butów?


Nie znoszę chodzić na zakupy i nie jest to żadna tajemnica. Jak tylko mogę staram się ratować swoje skołatane nerwy, tak oto w celu uniknięcia napadów paniki i agresji oraz bez zbędnych wyrzutów sumienia, z lubością oddaję się zakupom internetowym. Z internetu pochodzą więc wszelakie części mojej garderoby - od sukienek przez swetry, aż po seksowną bieliznę i trampki. Generalnie mogłabym niemal zupełnie obyć się bez wizyt w sklepach stacjonarnych, centrach komercji i molochach handlu... Mogłabym, ale niestety raz na jakiś czas zdarzają się takie sytuacje, kiedy jakaś rzecz potrzebna jest na cito, na już i na dziś. 

Tylko nie wiem dlaczego akurat najczęściej są to...
...buty.
Bo w starych właśnie zrobiła się dziura na palcu i nie wystarczy już założyć czarnych skarpetek, by pozostała niezauważona. Bo niespodziewanie do Polski napłynęła fala upałów, a Ty wciąż pomykasz w kozakach. Bo jutro randka, a jedyne obuwie w jakim ewentualnie możesz wystąpić to skórzane kierpce przywiezione pięć lat temu z Białki Tatrzańskiej. 

Powodów jest wiele. Rozwiązanie tylko jedno. 

Tak oto lądujesz przed przeszklonymi automatycznymi drzwiami i jak mantrę powtarzasz pod nosem: 
Tylko jeden sklep. Góra dwa. 
Po czwartym orientujesz się, że coś poszło nie tak. Po siódmym już wiesz, że jesteś skazana na porażkę. Ale brniesz w to dalej, łudząc się, że to na pewno na projektantów tej o s t a t n i e j marki z o s t a t n i e g o sklepu za o s t a t n i m zakrętem spłynęło objawienie, które pozwoliło im stworzyć właśnie taki model obuwia, o którym marzysz. Albo chociaż takie, w których ewentualnie mogłabyś zgodzić się wyjść na ulicę. Po dwudziestym odwiedzonym przybytku Twoje wymagania znacznie spadają, rosną za to ceny. Zamiast pary balerinek za pięćdziesiąt złotych, po powrocie do domu możesz znaleźć w pudełku kalosze za pięćset. Ale przynajmniej c o ś kupiłaś. 

Inna rzecz, że mniej więcej w połowie tej mozolnej wędrówki dotrze do Ciebie, że...
Te idealne i wyśnione buty istnieją tylko w Twojej głowie.
Tak jak białe myszki, wyimaginowani przyjaciele i anioł stróż. Bardzo mi przykro, nie wymyślono jeszcze lekarstwa na głupią nadzieję i wybujałą wyobraźnię. Niestety, Twoje rozczarowanie może być jeszcze większe... Pozwól, że wyjaśnię na przykładzie:

Wymarzyłaś sobie srebrne espadryle? Tak. Srebrne. Nie złote, nie cekinowe i nie z rybią łuską. Po prostu srebrne. Espadryle. Nie mokasyny, nie sandały i nie baleriny. Zwykłe espadryle. Brzmi to całkiem rozsądnie, są pewne matematyczne szanse, że coś takiego już zostało gdzieś na świecie wymyślone. Prawdopodobnie w Chinach, bo tam też od razu zostało uszyte. I chyba niestety już tam zostało, bo w odwiedzanych przez Ciebie sklepach nigdy o takich cudach nie słyszeli. Ale co jest tą kroplą, która przelewa czarę goryczy? Mianowicie w owych sklepach aż mieni się od wszelkiego rodzaju srebrnego obuwia. Srebrnego.W tychże samych sklepach pełno jest też różnokolorowych espadryli. Espadryli. Wiecie tylko jakich nie ma? 

Hehe. Właśnie tak, zgadliście. 

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
W pewnym momencie już sama nie pamiętasz, po co przyszłaś do tej dziwnej przeszklonej hali (fajnie, że chociaż klimatyzowanej, dzięki!) pełnej niesympatycznych ludzi. Ledwo widzisz na oczy, słaniasz się na nogach. Jesteś już lekko podłamana, ale wciąż żyjesz nadzieją, że a nuż za tym zakrętem. Że a nuż w tym sklepie.

Już nie patrzysz na szyldy, jednak po zapachu orientujesz się, że właśnie nawiedziłaś dość ekskluzywny sklep z galanterią skórzaną. Beznamiętnie omiatasz półki wzrokiem... Ej! Tam się coś błyszczy, chyba na srebrno.
One tam są...
... szepczesz ze łzami i w oczach i wybiegasz im na spotkanie. Bo są. Wprawdzie trochę inny odcień niż ten wymarzony, noski trochę za szerokie i podeszwa za wysoka... Ale są! Z namaszczeniem bierzesz je do ręki, podnosisz, odwracasz podeszwą do siebie... i zamierasz...
...gdyż są dziesięć razy droższe niż byłabyś w stanie za nie zapłacić.
Wychodzisz zdruzgotana, lecz z silnym postanowieniem, że w takim razie kupisz c o ko l w i e k. Prawdopodobnie będą to trampki typu cichobiegi z sieciówki za cztery dyszki. I co z tego, że po dwóch tygodniach będzie je czuć spaloną oponą, zdechłą myszą i piwnicą Twojej babci. Przynajmniej c o ś kupiłaś.

I nie będzie Ci szkoda ich wyrzucić jak znowu na palcu zrobi się dziura albo pęknie podeszwa.