sobota, 24 stycznia 2015

8: Życie z muzyką w tle, czyli Soundtrack vol.1

Przekornie zacznę od podsumowania tego co jeszcze nienapisane, a napisane będzie za chwilę. Morał z tego wszystkiego jest taki, że ludzie kłamią, a przynajmniej bardzo często się mylą. Dlatego warto słuchać przede wszystkim siebie... i dobrej muzyki. Bo muzyka nie oszukuje i rzadko się myli.

Czy można żyć bez muzyki? Jasne, że można. Właściwie z pragmatycznego punktu widzenia nie jest ona nikomu do niczego potrzebna. Przecież pierwszą rzeczą, którą robisz po przebudzeniu nie musi być włączenie radia. Zamiast tego możesz otworzyć okno i posłuchać, co dzieje się na Twojej ulicy tego mglistego poranka. W autobusie nie musisz zakładać słuchawek na uszy i odcinać się od całego świata. W zamian możesz posłuchać o czym rozmawiają ludzie dookoła, czym żyje Twoje miasto.
- K***a, musi się pani tak pchać?
- Jak się nie podoba to może trzeba jeździć samochodem.
 - Ja p******ę, może ciszej trochę?
AHA. No właśnie, tak. Lepiej to zostawmy zanim zrobi się jeszcze nieprzyjemniej.
Ale nie dajcie się zmylić: to nie jest tekst o zaletach słuchania muzyki w komunikacji miejskiej albo w ramach pobudki i porannej gimnastyki umysłowej (chociaż śpiewanie sobie o siódmej rano naprawdę pomaga mi dojść do siebie; może niekoniecznie sąsiadom). Historia, którą chcę Wam opowiedzieć będzie, o ile w międzyczasie nie zboczę z tematu, o kochaniu. A każda dobra historia czy film powinny mieć też odpowiedni soundtrack. Życie generalnie powinno mieć soundtrack. Moje ma, a Twoje?

Wiecie czego nie znoszę? Dobrych rad oraz dobrych wróżek. Nie, nie jestem Zosią Samosią, co to wszystko sama lepiej wie, wszystko sama zrobić chce; bardzo cenię sobie ludzi, którzy potrafią wejść w moją skórę, postawić się w mojej sytuacji i doradzić naprawdę z głębi serca. Niestety, jest ich stosunkowo niewielu w porównaniu z tymi, którzy niemal wyskakują Ci z lodówki, rzucając w Ciebie nędznymi frazesami, a następnie (w zależności od nastroju) wróżą Ci długie i szczęśliwe życie albo marny koniec, bo przecież tyle już przeżyli i wiedzą jak jest. Ale ich pojęcie o rzeczywistości i skuteczność porad można bardzo łatwo sprawdzić, dajmy na to, w przypadku związków.
- Jak tam Ci się układa z Sympatycznym?
- Rewelacyjnie, świetnie się dogadujemy, w ogóle się nie kłócimy!
- Oj, to naciesz się tym. Wiesz, nam też się tak super układało, ale to tak tylko pierwsze pół roku wygląda, więc naciesz się na zapas.
Minęło pół roku. I kolejne. I właśnie mija jeszcze jedno. Nacieszam się dalej, całkiem spory mam już ten zapas.
Nagle równolegle dzieje się kilka rzeczy. Jakieś masowe rozstania, zdrady i inne przykrości wśród naszych znajomych. Niby nie moja rzecz, ale jakoś tak mi przykro i czuję się rozczarowana ludźmi. Obiecuję sobie, że sama siebie nigdy tak nie rozczaruję, no bo mogę mówić przecież tylko w swoim imieniu. Może to naiwne, ale nie umiem wyobrazić sobie, po jaką cholerę zdradzać osobę, którą się kocha. A jeśli się nie kocha, po jaką cholerę być razem? Na tych rozmyślaniach przyłapuje mnie taka oto piosenka:
I met your friends, they were lying about falling in love
Wymowne, nieprawdaż? A jako że dzisiejszy odcinek najwidoczniej sponsorują Angus&Julia Stone to nie może zabraknąć jeszcze jednej piosenki, na którą jak już ostatnio wpadłam, w stanie ogromnego uniesienia uczuciowego, w poprzedni weekend, który tak miło spędziłam z Sympatycznym z Nałogami, tak już nie mogę się jej pozbyć z głowy i serducha.
Don't take my word for it, just look at me to know that I love you
Właśnie, słowa, słowa, słowa. Są miłe, są potrzebne, ale nie dają żadnej gwarancji. Żadne słowo, żaden papier. Tak jak mówiłam, ludzie czasami kłamią, a czasami się mylą. Nie słuchaj ludzi, słuchaj siebie. I muzyki. 

[ w tytule vol.1, bo mam nadzieję, że muzyka jeszcze nie raz będzie pretekstem do moich wywodów; życie toczy się dalej i warto zadbać, żeby miało dobry soundtrack] 

czwartek, 22 stycznia 2015

Odcinek 7: W łóżku czy na podłodze? - lista osobista pozycji...do nauki

Fizjoterapeuci, ortopedzi, związki zawodowe kręgarzy i producenci materaców biją na alarm: Polacy spędzają w pozycji siedzącej średnio ponad 8 godzin dziennie. Dobra wiadomość jest taka, że Brytyjczycy powoli dobijają do 12, więc jeszcze nie przodujemy w tej mało chlubnej statystyce. Gorsza nowina jest z kolei taka, że nieważne ile swoich pensji zainwestujesz w odpowiednio dopasowany fizjo-fotel z funkcją masażu i podgrzewanym siedzeniem... Generalnie bowiem nie istnieje w ogóle coś takiego jak zdrowa pozycja siedząca. Przykro mi. Stary dobry neandertalczyk czy homo sapiens całymi dniami  biegał po lesie i prawdopodobnie dzięki temu nie wiedział co to ból krzyża. Niestety, ja wiem.Wszystko jest okej dopóki mam czas i siłę regularnie ćwiczyć albo gdy pogoda pozwala na małe przechadzki. Ale wiecie, kiedy nie ma ani jednego ani drugiego? #SESJA #zimowa

Pierwszy dzień ślęczenia nad książkami w pozycji siedzącej jest dokładnie taki sam jak pierwsza wyprawa na siłownię  - głupi człowiek, posiedzi/poćwiczy te parę minut za długo, bo myśli, że może, bo jeszcze ma siłę, przetrenowuje się, a skutki odczuwa potem przez najbliższy tydzień. I co tu robić? Jakoś uczyć się trzeba, ale wymaga to nieustannego zmieniania pozycji. 
Masz tak samo? Kończą Ci się pomysły? Ból w lędźwiach doskwiera nie mniej niż nadpobudliwość? Do usług. Oto subiektywny wybór pozycji do zastosowania przed egzaminem/maturą czy nawet kartkówką z przyrody.

Foczka
Pozycja leżąca przodem. Połóż się na brzuchu, notatki lub podręcznik połóż przed sobą w zasięgu wzroku. Nogi wyprostowane lub w powietrzu; można wykonywać nieskoordynowane ruchy w górę i w dół. Oprzyj się na łokciach w taki sposób, by móc kontrolować wysokość położenia klatki piersiowej nad podłożem. Przedramiona i dłonie powinny zachować pełną swobodę ruchów, by móc jednocześnie korzystać z komputera lub przewracać strony. Aby zwiększyć komfort wykonywania tej pozycji, odkurz dywan albo chociaż rozłóż na podłodze koc. Istnieje możliwość wykonywania Foczki na łóżku, ale przed przystąpieniem do nauki upewnij się czy łokcie nie wpadają Ci za bardzo w przerwy między sprężynami (mi wpadają, zła tania wersalka).

Pokorny Sługa 
Uklęknij i usiądź na piętach. Znajdujesz się w pozycji wyjściowej. Na początek możesz oprzeć łokcie na podłodze, tak jak robiłeś to w przypadku Foczki. W ten sposób czytaj i podkreślaj materiały. Gdy będziesz już gotowy, wyciągnij ręce jak najdalej przed siebie, jednocześnie obniżając klatkę piersiową. Powtarzaj w myślach świeżo przyswojoną wiedzę, najlepiej z czołem opartym o podłoże. W chwilach desperacji bij pokłony.

Kowboj/Superman
Pozycja leżąca bokiem. Przyjmij pozycję na dowolnie wybranym boku, materiały umieść w zasięgu przeciwnej ręki, tak aby móc swobodnie je podnosić, by znalazły się w linii wzroku. Jeśli wolisz pozostawić je na podłodze, umieść dłoń zawadiacko na biodrze. Drugą rękę umieść pod głową. Jeśli zegniesz ją w łokciu przyjmujesz pozycję Kowboja. W przypadku ręki wyprostowanej, zakończonej zaciśniętą pięścią, jest to pozycja Supermana.

Jaś Wędrowniczek
Jeżeli nudzi Cię tarzanie się po podłodze i przewracanie z boku na bok, wybierz bardziej aktywną opcję. Wstań i w zależności od wagi książki lub luźnego pliku kartek (bo pożałowałeś na zbindowanie) umieść je przed sobą, używając jednej lub obydwu rąk. Dopuszczalne są podskoki, piruety oraz trucht. Rada: Upewnij się, że współlokatorów albo rodziny nie ma w domu.

Belka Konstrukcyjna
Pozycja leżąca tyłem. Połóż się na plecach i unieś nogi w górę. Znajdź punkt podparcia; najlepsza będzie ściana lub inny duży i nieruchomy obiekt. Nogi mogą być wyprostowane, lekko ugięte lub nawet skrzyżowane. Pod głową można umieścić poduszkę. Ręce w tej pozycji pozostają całkowicie swobodne, więc dowolnie możesz nimi manewrować, tak by podręcznik znalazł się w linii Twojego wzroku i by możliwe było przewracanie stron.

Śpiąca Królewna
Stwórz z kartek z notatkami finezyjne origami w kształcie korony i załóż na głowę. Ewentualnie wsuń wszystkie materiały pod poduszkę i oddaj się Morfeuszowi. Pozycja nie ma znaczenia, po prostu się wyśpij. Dobranoc.
Prawidłowa Belka Konstrukcyjna w wykonaniu Kluchy. Idealna do nauki języków obcych.
Nie musicie dziękować, cała przyjemność po mojej stronie. Oświadczam, że nie odpowiadam za szkody i urazy powstałe w wyniku wypróbowywania opisanych wyżej pozycji. Ale jak macie jakieś własne to chętnie poczytam o nich w komentarzach.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Rozdział 6, w którym Klucha zostaje parapetową ogrodniczką

Warto zadać sobie pytanie - czy połowa stycznia to odpowiedni moment na zakładanie hodowli roślinek parapetowych?
Ależ doskonały! Choćby dlatego, że każdy, komu chociaż raz w życiu przyszło zmierzyć się z dziwnym i okrutnym bytem jakim jest sesja, przyzna, że w sytuacji skrajnego wyczerpania umysłu i desperacji wszystko, ale dosłownie w s z y s t k o, jest lepsze niż nauka. Niektórzy sprzątają mieszkanie, inni pieką ciasta, a jeszcze inni kupują kolorowe doniczki i dziesięciolitrowy worek ziemi ogrodowej. A potem piszą o tym na blogach. Można? No można.

A wszystko wzięło się stąd, że wraz z moim Sympatycznym z Nałogami wybraliśmy się do śmiesznego małego centrum handlowego, a konkretniej do śmiesznego dużego supermarketu, bo sesja sesją, ale jeść coś trzeba. Towarzyszyła nam myśl o szybkich niezobowiązujących zakupach spożywczych, najlepiej jeszcze tanich. To znaczy, taka myśl wchodziła z nami do sklepu. A ze sklepu wyszliśmy już z czymś zupełnie innym*.

- Popatrz, jakie piękne stoisko z nasionami! Może coś wyhodujemy?
Chwila namysłu. Nigdy w życiu nie wyhodowałam niczego lepszego niż pleśń na kotletach albo kiełki w odpływie w umywalce, serio. Może kiedyś w podstawówce brałam się za rzeżuchę, ale zgaduję, że ostatecznie i tak pomogła mi babcia. A jak przez chwilę w liceum miałam dwa kaktusy to jeden usechł, a drugi zgnił, to dopiero złośliwość losu.
Pozwalam sobie na wybuch dziecięcej radości:
- Tak, tak! Będę ogrodniczką! I zobacz, kolorowe doniczki! Wyhodujemy kwiatki, warzywa, przyprawy... Patrz, lubczyk! Bierzemy lubczyk, twoja mama mówiła, że jest dobry na miłość!
I tak biegamy dookoła tego pięknego stoiska z nasionami i wymyślamy, co jeszcze zasadzić.
I dobieramy kolorowe doniczki w różnych rozmiarach (tak naprawdę tylko w trzech kolorach, w tym białe) i jestem z siebie taka dumna, gdy odkrywam jak ładnie wygląda żółte z zielonym i zielone z żółtym. Dopełnieniem szczęścia jest wybór nawozu uniwersalnego... z dżdżownic kalifornijskich! Bardzo ma ładną zgrabną buteleczkę, ale mniejsza o to. Mamy nawóz z dżdżownic, how cool is that!

Namiastka wiosny na parapecie. Czekam. Ogromnie.
Lubczyk jednak został w sklepie, za to w wyniku demokratycznych obrad wybór padł na: bazylię, oregano z lebiodką, tymianek, papryczki, słonecznik i... palmę królewską. Przyznaję się, że oczekiwanie na wyrośnięcie czegokolwiek wywołuje u mnie nie lada emocje, ale jednak najbardziej ciekawi mnie ta palma... Jak Sympatycznemu z Nałogami uda się wyhodować palmę, w bloku, na półce nad grzejnikiem (bo to nawet nie parapet), to chyba już nic mnie nie zdziwi.

Pozostaje tylko pytanie... kto mi, do cholery, będzie przypominał o podlewaniu?

* i bez jedzenia; skończyło się na chińczyku za dychę

wtorek, 13 stycznia 2015

Rozdział 5: Jak ja lubię niespodzianki, czyli poszłam na przedstawienie dla dzieci

Mamy od paru lat taką rodzinną świecką tradycje, że mniej więcej raz w miesiącu wybieramy się do teatru. Nie powiem, dla mnie, studentki oszczędzającej każdy grosz na zakupach w Stonce, jest to rozwiązanie niezwykle wygodne - rodzina przyjeżdża, płaci za bilety, zabiera na kolację i nieraz jeszcze wałówkę na kolejne tygodnie zostawi. Odchami się człowiek i naje za jednym zamachem i to za darmo. Ktoś niemądry mógłby stwierdzić, że ma to też swoje gorsze strony - czasami niemal z dnia na dzień dowiaduję się na co i gdzie idę, często nie kojarząc w ogóle, co to za miejsce i co to za ludzie, nikt mnie nie pyta o zdanie, co czyni ze mnie widza (przynajmniej początkowo) niezbyt świadomego lub, co gorsza, widza niezadowolonego. Ale z czystym sercem przyznaję, że los obdarzył mnie wyjątkowo fajnymi rodzicami, a w tym wypadku zwłaszcza tatą, bo to jego zadaniem jest comiesięczny dobór repertuaru. No i raczej nie zdarza się, żebym wyszła z wybranego przez niego przedstawienia niezadowolona, więc generalnie nie kwestionuję jego umiejętności w tym względzie. Ale w ostatni weekend  byłam już bliska zwątpienia...

Jak zwykle, drogą mailową, otrzymałam potwierdzenie rezerwacji na jakieś przedstawienie, któregoś tam dnia, o jakiejś tam godzinie. Przyjęłam, zapisałam, zapomniałam. Przyznaje się bez bicia, nawet nie wygooglowałam tytułu. Całe szczęście, że mama koncertowo spisuje się w roli strażnika czasu, więc w porę zapobiega mojemu ewentualnemu przegapieniu takiego przedsięwzięcia. I tak oto w sobotnie popołudnie wygramoliłam się ze szlafroka, ogarnęłam twarz, ubrałam się odpowiednio do okazji (decyzja była dosyć prosta, bo mam ładną nową kieckę i muszę ją ponosić, żeby nie było, że kupiłam i założyłam raz i to na Wigilię) i tak przygotowana przybyłam na miejsce.
I tu szok.
Nie żebym jakoś regularnie bywała w Teatrze Studio, ale do tej pory odnosiłam wrażenie, że to miejsce odwiedzane głównie przez warszawską młodą inteligencję, artystyczną bohemę i szeroko pojęte hipsterstwo (z góry przepraszam Cię, drogi czytelniku, jeśli Ty akurat odwiedzasz Teatr Studio i nie czujesz się związany z żadną z wymienionych wyżej grup). Tego dnia jednak teatr ten był wypełniony po brzegi... dziećmi. Od razu dało mi to do myślenia, wzbudziło lekki niepokój, więc w oczekiwaniu na spóźniająca się lekko rodzinę sięgnęłam po samotną broszurkę, którą ktoś zostawił na stoliku. ,,Jak zostałam wiedźmą" - spektakl dla dzieci w wieku szkolnym. No i dla dorosłych, ale to już małymi literkami. Spektakl. Dla dzieci. To nie tak, że ledwo odrosłam od ziemi (tak naprawdę nie odrosłam i już nie odrosnę, ale cicho, tajemnica)  i już zadzieram nosa jaka to nie jestem dorosła, ale sami powiedzcie - spektakl dla dzieci, to po prostu brzmi słabo! Od razu przypominają mi się czasy podstawówki i te nędzne przyjezdne teatrzyki, na których obecność była obowiązkowa, a ich jedyną zaletą było urwanie się kilku lekcji - no i cena, niska, przynajmniej adekwatna do jakości. Spektakl dla dzieci? To nie może się udać.
Ale dzielnie ugryzłam się w język, grzecznie przywitałam się z rodziną i wmaszerowaliśmy na salę. Chłopiec zdecydowanie w wieku szkolnym siedzący przede mną grzecznie zapytał czy nie będzie mi zasłaniał, jeśli pod tyłek podłoży sobie dodatkową poduszkę? Nie jestem zbyt asertywna ani rozgarnięta, więc odpowiedziałam, że skąd, jasne, że nie. No dobra, zasłaniał tylko trochę. Ale to nie przeszkodziło mi w obejrzeniu całości... i to z wypiekami na twarzy!

Przede wszystkim -zbyt zafrasowana kategorią spektaklu dla dzieci nie zauważyłam dwóch n a j i s t o t n i e j s z y c h informacji zawartych w broszurce. Po pierwsze, jest to spektakl muzyczny, a muzyką zajął się nie kto inny jak  Waglewski i Voo Voo. I na dodatek grają na żywo, no wow, nie powiecie mi, że to nie fajnie! Taka niespodzianka już na wstępie... Przynajmniej ja się miło zdziwiłam. Po drugie, Masłowska. Różne jej rzeczy się czytało, widziało i słyszało i mało co mi się nie podobało. Gdybym umiała napisać cokolwiek dłuższego niż notka na prywatnym blogu, to prawdopodobnie chciałabym pisać tak jak ona. Nie, że jakieś guru, objawienie i rewolucja. Ale nie znam zbyt wielu innych osób, które, z taką zadziorną lekkością skakania na skakance i żucia gumy i jednoczesną bolesną i gorzką precyzją oberwania tą samą skakanką po jajkach, potrafią bawić się słowami i są w tym tak wszechstronne jak Masłowska. Mnie to po prostu kręci. I tak właśnie wkręciłam się też w ,,Jak zostałam wiedźmą" i polecam, nawet jeśli nie macie dzieci ani młodszego rodzeństwa, pożyczcie od kogoś jakiegoś brzdąca (byle nie za małego, bo gdy na sali zapadła cisza, a na scenie pojawiła się czarownica, kilkoro maluchów pisnęło "mamusiu, tatusiu, możemy zapalić światło?"i zachlipało*) albo idźcie sami - żaden wstyd, bo mimo wszystko to bajka, ale w dużej mierze skierowana do dorosłych.

Bardzo lubię takie miłe niespodzianki.
* I mam ogromną nadzieję, że wspomniane maluchy jednak dobrze się bawiły i nie mają teraz koszmarów!

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Odcinek 4: Starość nie radość, czyli czy po to właśnie chcieliśmy dorosnąć?

Prędzej czy później, dopadnie każdego. Niektórych bardziej udręczy fizycznie, innym pozostawi sprawne ciało, ale odbierze rozum. Jest podłą suką, do tego bardzo przebiegłą, bo nie pojawia się tak zupełnie znienacka tylko skrada się na paluszkach, tak cicho i powoli, żebyś jeszcze przez długi czas nie zauważył jej nadejścia. To wszystko dzieje się stopniowo; tak to już w życiu bywa, że swoje trzeba wyczekać. Ale kiedy zdasz sobie sprawę, że te pozornie niezwiązane ze sobą w żaden sposób elementy, objawy i poszlaki tworzą spójną całość, a sygnałów, które uparcie starasz się ignorować, dalej ignorować się nie da... Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, chociaż to na pewno zaboli albo chociaż zdziwi: Tak, właśnie dopada Cię starość. 
Nie chcę pisać o takiej prawdziwej starości, która kojarzy się z siwymi włosami, zgarbionymi plecami i drobnymi dłońmi pokrytymi siateczką żył, bo nie za dobrze ją znam i (właściwie niestety) rzadko ją obserwuję. Taka starość może być piękna, a może być przekleństwem. Nie umiem jednak jeszcze za wiele o niej powiedzieć, gdyż tak jak większości dwudziestolatków wciąż wydaje mi się, że nigdy nie będzie mnie to dotyczyć. Zanim zrobi się zbyt (jak na mój dzisiejszy nastrój) refleksyjnie przejdę szybciutko do tej starości, która powoli wykiełkowała w mojej głowie i, nieco bardziej niż starzenia się komórek, dotyczy dziwnych życiowych zmian, które naprawdę nie wiadomo  kiedy i jak mnie dopadły (chociaż dopaść nigdy nie miały).

     1. Z dzieciństwa pamiętam zwłaszcza jedną dziwną rzecz... Wszyscy dorośli śmierdzieli kawą. Nieważne czy nachylała się nade mną mama, żeby naciągnąć mi czapkę na uszy; czy zagadywała mnie pani w sklepie, do którego weszłam z babcią po drodze ze szkoły; czy po prostu ktoś nieopatrznie nie domknął drzwi do pokoju nauczycielskiego... Wszędzie tam gdzie przebywali dorośli w powietrzu unosił się ten dziwny zapach, a ja przez wiele lat nie mogłam zrozumieć fenomenu tego smolistego napoju. Oczywiście do czasu... Najpierw polubiłam zapach kawy, dopiero potem smak; potem zorientowałam się, że bez odpowiedniej dawki rano nawet nie mam co próbować otwierać oczu. Aż w końcu dotarło do mnie, że pewnie też śmierdzę... Tak jak wszyscy dorośli.
     2. Nie wiesz co to bezsenność, ból głowy albo zgaga? Pozazdrościć. Całkiem niedawno wszystkie trzy wydawały mi się przypadłościami iście geriatrycznymi. Niestety, nie trzeba było czekać do sześćdziesiątki, żeby przekonać się jak uciążliwe są to dolegliwości. Dwójka z przodu w zupełności wystarcza, żeby zacząć się z nimi zaprzyjaźniać.
     3. Alkohol, ech... Kto niemalże na wyścigi nie próbował wszystkich zakazanych owoców po kolei, byle tylko zdążyć przed osiemnastką, niech pierwszy rzuci kamień. Nie będzie umoralniania, że jest tylko dla pełnoletnich. Właściwie im bardziej pełnoletni jesteś, tym szybciej powinieneś pogodzić się z faktem, że dla Ciebie też jest co raz mniej odpowiedni. A już na pewno nie w takich ilościach. I nie do rana. I nie na drugim końcu miasta, bo na bank uśniesz w nocnym autobusie albo taksówce. A następnego dnia zjedzą Cię wyrzuty sumienia i ból głowy.
     4. Ucieka Ci czas. Dni czasami się dłużą, ale już miesiące i lata mijają w zatrważającym tempie. W mojej głowie ciągle mamy rok 2012, uparcie wpisuję taką datę w różnych papierach i notatkach. A potem łapię się za głowę, bo naprawdę  nie wiem, gdzie umknęły mi ostatnie dwa lata i jak to, do cholery, jest możliwe, że ludzie młodsi ode mnie już zdają maturę, studiują, pracują i zakładają rodziny?
    5. Wakacje? Pff! Jak się już człowiek cały rok namęczy na przyszłościowym kierunku na prestiżowej uczelni w pięknej stolicy europejskiego kraju, to przecież w wakacje wreszcie zasłuży na... dwa miesiące bezpłatnych praktyk albo pracy sezonowej! Z drugiej strony, może lepiej nie wypadać z rytmu, bo z każdym rokiem powroty do rzeczywistości po wszystkich świętach, urlopach i feriach stają się  co raz bardziej bolesne.
     6. Musisz nauczyć się, że nie na wszystko w życiu możesz mieć wpływ. Nie skrócisz kolejki w urzędzie czy na poczcie siłą woli; nie przyspieszysz autobusu stojącego w korku; nie cofniesz raz podjętej decyzji; nie przekonasz internetowego pieniacza, że nie ma racji. Za to całkowicie samodzielnie możesz decydować o tym, kiedy rozmrozić lodówkę, umyć okna albo czy zjeść ciastka przed czy zamiast obiadu. Czy nie po to właśnie tak bardzo chcieliśmy dorosnąć?

Trudno o lepszy moment na takie rozmyślania niż pierwsze dni kolejnego roku, noworoczna zaduma, niedowierzanie i depresja. 2015?! Wiecie, że kiedyś kręcili filmy sci-fi, których akcja toczyła się w dzisiejszych czasach? A my wciąż żyjemy prawie normalnie, nie spotkała nas apokalipsa zombie, a co do sztucznej inteligencji, która przejęła nad nami kontrolę, zdania są wciąż podzielone. Więc jak już wreszcie wygrzebiecie się z pieleszy, po tych niezwykle długich feriach świątecznych, pamiętajcie, że nie jest najgorzej, że to tylko kolejny rok i tej siły już nie powstrzymacie - siły czasu, oczywiście, na szczęście (ciekawe czy inne w tym roku będą równie dokazujące jak w ubiegłym, ale cicho sza).