poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Odcinek 25, a w nim prosty przepis na Kluchę Zadowoloną częściowo pisany wierszem

No dobra, przepis nie do końca pisany wierszem, ale co nieco będzie się rymować. 
Powiem nieskromnie: Klucha to naprawdę nietrudne i niedrogie w utrzymaniu stworzenie. Nie stawia raczej wygórowanych żądań, nie ma zbyt wielkich wymagań sprzętowych i nie potrzebuje wyjątkowo wykwintnego pożywienia. Ze wszystkich przyjaciół człowieka Klucha to najlepszy wybór jeśli zależy Ci na sympatycznym towarzystwie, skrojonym na miarę dowcipie i ciepłym ciałku, do którego zawsze można się przytulić. 

Wprawdzie brzmi to nieco jak ogłoszenie matrymonialne czy inna zanęta; wprawdzie Klucha Leniwa jest tylko jedna i takowej reklamy nie potrzebuje. Być może jednak nie zdajecie sobie sprawy jak wiele innych Klusek żyje wokół Was. I prawdopodobnie nie wiecie też jak łatwo można owe Kluski uszczęśliwić.

Właśnie dlatego postanowiłam ułatwić Wam życie i specjalnie dla Was przygotowałam niezwykle prosty rymowany poradnik. Oto przedstawiam:

Prosty przepis na Kluchę Zadowoloną

Na początek potrzebujesz dwie szklanki miłości, garść cierpliwości, garść wyrozumiałości i szczyptę kreatywności. Nie zaszkodzi kropla umiejętności słuchania ze zrozumieniem. Inteligencja i/lub poczucie humoru będzie dodatkowym atutem. Całość wymieszaj, a następnie...

Ene due rike fake, przynieś mi słodyczy pakę
Powszechnie wiadomo, że szczęście zaczyna się od 200 kcal. Badania amerykańskich naukowców jednoznacznie potwierdzają, że Kluski osiągają najlepsze wyniki intelektualne po spożyciu odpowiedniej ilości czekolady. 

Ene due rabe, przyjdź do mnie z kebabem
Ci sami naukowcy udowodnili też, że regularne spożywanie kebaba jeszcze żadnej Klusce nigdy nie zaszkodziło. Ba! Zaobserwowano nawet, że już sam brak konieczności samodzielnego przygotowania posiłku znacząco podnosi poziom endorfin u tych osobników. 

Kukuryku, nie budź mnie budziku
Drzemka po posiłku to typowe zachowanie wśród przedstawicieli tego gatunku. Popołudniową drzemkę należy uszanować, zalecane jest również spontaniczne dołączenie się do tej aktywności.

Raz, dwa, trzy... dzisiaj zmywasz Ty! 
Jak wynika z przeprowadzonych badań gatunek ten wykazuje szczególną niechęć do obowiązków domowych, zwłaszcza do zmywania. Jeśli chcesz zobaczyć uśmiech na twarzy swojej Kluchy nie wahaj się ani chwili - pozmywaj. 

Dylu dylu na badylu, nie pal papierosów tylu
Generalnie dbaj o siebie i o swoje zdrówko, bo Kluchy potrzebują kompleksowej i długoletniej współpracy i zainteresowania; często dążą także do prokreacji, więc lepiej, żeby pewne Twoje organy pozostały jak najdłużej sprawne. 

Entliczek pentliczek, magiczny guziczek
Jeśli nie rozumiesz po prostu przejdź dalej i udawaj, że nic się nie stało. Może za parę lat... 

Palec pod budkę, chodźmy na wódkę
Albo lepiej na coś smaczniejszego, większość osobników doceni dobrze schłodzone piwko, średniej klasy winko lub whisky z colą. 

Ence pęce, weź mnie na ręce
Żartowałam. Jak wypadnie Ci dysk albo nabawisz się przepukliny to dopiero będzie. Klusek nie trzeba brać na ręce: wystarczy za ręce albo w ramiona. 

Anse kabanse, nie dla mnie konwenanse
Jak ognia strzeż się zaczynania wypowiedzi od Przecież to nie wypada... Co może Ci wypaść ustaliliśmy już punkt wcześniej. W nagrodę nie musisz za Kluchę płacić w restauracji, za to możesz zostawać na noc, nawet codziennie. Tak, bez ślubu. 

Teraz jeszcze raz wymieszaj wszystko dokładnie. Następnie podgrzej, przelej w słoiczek i dokładnie zawekuj, żeby służyło Ci jeszcze przez wiele kolejnych lat. Raz na jakiś czas powtórz. 
Sam widzisz, nie było aż tak trudno, a nawet jeśli, to chyba szczęście Twojej Kluski wynagrodzi Ci ten wysiłek. Mam nadzieję, że Ty i Twoja Klucha będziecie zadowoleni. 

Misja wykonana.
Za rozstania, kłótnie małżeńskie i zwolnienia z pracy nie odpowiadam.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Rozdział 24: czas pozmywać, czyli psychotest nad zlewem

Olśnienie może spłynąć na Ciebie w najmniej oczekiwanym momencie; Archimedesowi przydarzyło się ono podobno w łazience, gdy brał kąpiel, natomiast mnie dopadło w kuchni, kiedy to usiłowałam zmusić się do zneutralizowania sterty brudnych naczyń leżących w zlewie. 

Nie cierpię zmywać; naprawdę nie znoszę. Wiem, że obowiązki domowe właśnie dlatego są obowiązkami, gdyż w innym wypadku niemal nikt by się za nie zabrał. Ale wśród wszystkich zadań, które nakłada na Ciebie (mniej lub bardziej samodzielne) prowadzenie gospodarstwa domowego, zmywanie naczyń jest tym, czym przy gotowaniu jest krojenie cebuli. Niby wiesz, że to konieczne i efekt końcowy będzie nawet przyjemny, ale wciąż niewykluczone, że w trakcie nie raz z oka poleci Ci łezka i zapragniesz się poddać. Tak czy siak, zmywania nie lubię i gdybym tylko miała z kim negocjować, to z pewnością przehandlowywałabym tydzień zmywania za odkurzanie i umycie okien albo zmywanie w weekendy za regularne pranie

Czarno-białe, bo smutek.
Nad stertą brudnych naczyń usiadłam i płakałam.
Nie raz i nie dwa myślałam o zmywarce. Można powiedzieć, że skrycie marzę o niej aż po dziś dzień. Niestety jestem tylko ubogą studentką dorabiającą od czasu do czasu na umowie-zleceniu, na dodatek zamieszkującą skromną kawalerkę. Co w tym złego? Zupełnie nic, to naprawdę przyjemny okres w życiu, polecam wszystkim. Problem jest tylko taki, że na zmywarkę nie starczy mi ani pieniędzy, ani tym bardziej miejsca. A najgorzej, że zmywarce raz na jakiś czas zdarza się czegoś nie domyć, więc gdybym miała jeszcze po niej poprawiać...*zgrzyta zębami* Dość szybko mogłoby się okazać, że nie ma tu miejsca dla nas dwóch i któraś musiałaby się wyprowadzić.

Wróćmy jednak do wspomnianego wcześniej olśnienia, gdyż moja osobista niechęć do zmywania to dopiero początek. Pół żartem, pół serio zapytałam Was na fejsbuku, co Was popycha do zmywania. Czy macie z góry ustalony plan dnia, w którym zmywanie znajduje się na specjalnym miejscu? Czy robicie to regularnie, bo tak trzeba i tak Was nauczono w domu/ w wojsku/ na obozie harcerskim? Czy odkładacie tę czynność tak długo jak się da, aż po prostu nie macie wyjścia i musicie się za to zabrać? 

Wyniki tej małej sondy okazały się kompletnie niewiarygodne i niemiarodajne (bo takie właśnie musiały się okazać) za to doszłam do wniosku, że mało co tak dużo mówi o Twojej osobowości jak Twoje podejście do zmywania naczyń.

Najprostszy przykład jaki przychodzi mi w tej chwili do głowy to zmywanie naczyń a studia i wychodzi na to, że niewiele się obie te sprawy różnią.

Mój system zmywania naczyń to zdecydowanie model odkładam wszystko do zlewu, trochę zalewam wodą, żeby nie zaschło, a pozmywam jak już nie będę miała na czym zjeść ani z czego wypić. Największą zaletą tego systemu jest to, że zmywam raz a porządnie; dodatkowo żadne naczynia nie czują się uprzywilejowane i żadne nie są też pomijane, gdyż korzystam z tych, które aktualnie (jeszcze) są czyste. Największą wadą jest z kolei fakt, iż czasami, wcześniej niż brak kubka na kawę, do zmywania zmusza się mnie przykry zapach wydobywający się ze zlewu. No i gąbka zdecydowanie zbyt często ląduje na samym dnie. Jak to się ma do mojej kariery uniwersyteckiej? Ależ proszę bardzo, już tłumaczę. 

Mój system studiowania to również typ odkładam wszystko na później, cały semestr unikam wszelkiej aktywności intelektualnej i regeneruję siły po to, aby w sesji umrzeć przygnieciona nadmiarem zaległości. Zalety są takie, że przez większą część semestru mam czas i siłę na o wiele przyjemniejsze i pożyteczniejsze rzeczy niż ślęczenie nad książkami. Z kolei do wad zaliczamy nagłe uczucie paniki tuż przed egzaminem, deficyt snu i lekkie wyrzuty sumienia. Ale naprawdę tylko lekkie, bo ostatecznie i tak wychodzę na plus, a wyspać się też jeszcze zdążę. 

Jeśli jesteś tym człowiekiem, który od pierwszych zajęć zna sylabus na pamięć i już w październiku zaczyna przygotowania do czerwcowego egzaminu, prawdopodobnie w Twoim zlewie nie uświadczysz nawet jednej małej brudnej łyżeczki, gdyż zmywasz i uczysz się zawsze na bieżąco, czego nawet trochę Ci zazdroszczę. 
Jeśli nieobce są Ci dojrzewające w Twoim zlewie nowe formy życia, czasami nawet z zaciekawieniem podglądasz co u nich słychać i nadajesz im imiona, to wielce prawdopodobne, iż masz w sobie coś z szalonego naukowca lub niezrozumianego artysty.
A jeśli problem zmywania praktycznie Cię nie dotyczy, bo masz zmywarkę albo partnera/partnerkę skorych do wykonywania takiej domowej czynności, wtedy prawdopodobnie oznacza to, że czasy edukacji masz już dawno za sobą, za to całkiem dobrze układa Ci się życie i oby tak dalej!

Co więcej mogę powiedzieć? Tylko tyle, że radzę trzy razy się zastanowić zanim kupicie najtańszy płyn do mycia naczyń ze Stonki wraz z promocyjnym zestawem kolorowych gąbeczek. Płyn się nie pieni, gąbeczki w wyniku kontaktu z wodą robią się całkiem płaskie, a zmywanie trwa dwa razy dłużej. A chyba chodzi o to, by jak najszybciej się z nim uporać, czyż nie? 

piątek, 17 kwietnia 2015

Rozdział 23: fejsbukowe czystki, czyli dlaczego prędzej czy później wyrzucę Cię ze znajomych

Z portalami społecznościowymi (zwłaszcza tymi, których pierwotnym celem jest tworzenie swojej własnej kolekcji znajomych) jest trochę jak z szufladą, do której odruchowo wrzucasz wszystko, bo jest najbardziej pod ręką. W tejże szufladzie trzymasz świadectwo z szóstej klasy, ulotkę, którą rano ktoś wcisnął Ci przy wejściu do metra i opaskę z Open'era 2013. Z kolei w tej wirtualnej szufladzie wśród fejsbukowych znajomych znaleźli się koleżanka z podstawówki, przypadkowy chłopak poznany na imprezie i Twoje dwie najlepsze przyjaciółki. W ten właśnie sposób, kroczek po kroczku, dorzucasz do swojej szuflady coraz to nowe przedmioty i osoby. W pewnym momencie szuflada przestaje się domykać, a z wnętrza zaczyna wydobywać się jakiś podejrzanie przykry zapach. Tak już z szufladami bywa, że raz na jakiś czas należy przeprowadzać w nich inwentaryzację

Osobiście potrzebę odgruzowania listy swoich znajomych odczuwam mniej więcej raz w roku. Czasami rzadziej, czasami częściej. Jest to zależne od wielu czynników - począwszy od tego, czy aktualny stan fejsbukowego licznika zaczyna mnie już niepokoić, a skończywszy na tym, czy akurat ktoś wyjątkowo zalazł mi za skórę i nie mam ochoty słyszeć więcej o jego istnieniu (choć to nieco dziecinne, bądź co bądź). 

Chcesz wiedzieć kto znajdzie się na moim celowniku przy okazji kolejnej fejsbukowej czystki? Proszę bardzo, czytaj dalej. I nie mów, że nie ostrzegałam.

Chwila grozy i ulotnej satysfakcji. 
Pytasz dlaczego prędzej czy później wyrzucę Cię z grona swoich internetowych znajomych? Odpowiadam! 

Bo zawsze (przez całą podstawówkę/gimnazjum/liceum/studia: zaznacz poprawną odpowiedź) coś bardzo uwierało Cię między pośladkami. Nie wnikam czy były to fikuśne stringi, czopki czy zwykły podły charakter. A może po prostu były to klasyczne muchy w nosie? Nieistotne. Jak tylko przestaniemy widywać się na co dzień, z nieukrywaną przyjemnością wcisnę ten magiczny przycisk i raz na zawsze pozbędę się wspomnienia o Tobie. Nie lubię Cię, pewnie ze wzajemnością, więc nie ma po co udawać, że jest inaczej. Życzę Ci jak najlepiej, ale idź obnosić się swoim kijem w dupie gdzie indziej. 

Bo prowadzisz nieustającą akcję propagandowo-ideologiczną na swojej fejsbukowej tablicy lub (co gorsza) zasypujesz innych ludzi prywatnymi wiadomościami o wysoce nieneutralnej i niepożądanej treści. Jeśli powiedziałam raz, że nie, nie chcę porozmawiać o Bogu to możesz uznać, że taki stan rzeczy będzie utrzymywał się co najmniej do 2070 roku włącznie. Nie zostanę korwinistką ani działaczką SLD. Nie zapiszę się do ruchu antyaborcyjnego i nie pojadę z Tobą przywiązywać się do drzew w Dolinie Rospudy. Jeśli w mojej skali uciążliwości jesteś gdzieś mniej więcej w połowie, prawdopodobnie zablokuję tylko powiadomienia od Ciebie. Jeśli wyżej... Sam rozumiesz, idź sobie agitować gdzie indziej. 

Bo nigdy nie zamieniliśmy słowa i właściwie nie za bardzo wiem, skąd wziąłeś się w gronie moich znajomych. Czy nasza wirtualna więź to wynik zaćmienia słońca, awarii systemu czy nieopatrznego kliknięcia? 

Bo wprawdzie chodziłyśmy kiedyś do jednej szkoły, nawet pamiętam kod do Twojej klatki i imię Twojej babci, ale już siedemnasty raz w tym kwartale nie odpowiedziałaś na cześć i generalnie dobrze wychodzi nam udawanie, że się nie znamy. Chodźmy na całość, na fejsbuku niech też nas już nic nie łączy.

Bo miałam zły dzień i po prostu musiałam. Jakkolwiek żałośnie to nie brzmi. Po prostu padło na Ciebie, mam nadzieję, że nie będziesz tęsknić. Zawsze możesz spróbować zaprosić mnie jeszcze raz, a nuż trafisz na lepszy moment! 

A wiesz dlaczego Cię NIE usunę? 
Bo co raz częściej nie pamiętam nazwisk starych znajomych, nie mówiąc już o twarzach, więc jeszcze nie raz fejsbukowe powiązania pomogą odświeżyć mi pamięć.
Bo wygląda na to, że znajomość z Tobą może mi się jeszcze na coś w życiu przydać i wyrwać z niejednej opresji. 
Bo jestem wstrętną wścibską Kluchą i lubię podglądać ludzi. Nawet tych, których nie lubię. 

sobota, 11 kwietnia 2015

Odcinek 22: o sandałach upokorzenia, miłości i stopach, choć nie jest to notka dla fetyszystów

To nie jest notka dla fetyszystów. Wbrew pozorom nie jest to również notka pisana przez fetyszystkę. A jednak, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, będzie dziś o miłości i stopach. A jak jedno łączy się z drugim dowiecie się już za moment. Przygotujcie się więc na drobną porcję intymnych wyznań i szczyptę dziwactw. Do dzieła!

Od najmłodszych lat nienawidziłam stóp. To nie była zwykła niechęć; to była najprawdziwsza w świecie nienawiść, granicząca momentami z przykrym natręctwem. Z dzieciństwa pamiętam jedną scenę, która znakomicie obrazuje tę przypadłość:
Jest lato. Są wakacje, prawdopodobnie gdzieś między pierwszą a drugą klasą podstawówki. Upał jak diabli, więc po domu biega się boso. Jakoś tak w rodzinnym towarzystwie jest to jeszcze akceptowalne. Wtem dzwonek do drzwi. Niezapowiedziana wizyta jakiegoś znajomego, kuzyna czy innej obcej postaci. Stoję w salonie, gdzieś przy ścianie czy kominku, i nie mogę się zdecydować czy lepiej schować się za firanką czy wejść za fotel. Ktoś wchodzi, wita się. Patrzę z przerażeniem na swoje bose siedmio- czy ośmioletnie stopy (przecież sobie ich nie odetnę, do diaska, chociaż siekiera leży niebezpiecznie blisko, jak to przy kominku) i w akcie desperacji wciskam je pod dywan. Tak, właśnie. Witam gości chowając nóżki pod puchatą skórę z owcy. 

Ta nienawiść (to zboczenie, to dziwactwo) latami ewoluowała i przybierała coraz to nowe formy. Była nienawiść do swoich krótkich i grubych paluszków; nienawiść do swego płaskostopia; nienawiść do sandałów i klapek; nienawiść do zbyt krótkich paznokci; nienawiść do paznokci niepomalowanych...Wreszcie nienawiść totalna. Nadszedł taki moment, że nie tylko nie dopuszczałam do siebie myśli o pokazywaniu swych własnych stóp, ale też brzydzili mnie wszyscy ludzie, którzy w mym towarzystwie pozwalali sobie na taki występek. Byłam orędowniczką spania w skarpetkach i seksu w skarpetkach; propagatorką zakrytego obuwia oraz inicjatorką ogólnopolskiego zakazu odsłaniania stóp w miejscach publicznych. Przysięgam, w swych nastoletnich latach byłam bardziej skłonna pokazać komuś cycki niż stopy.

Raz na jakiś czas podejmowałam jednak próbę znalezienia sandałów, w których choć minimalnie udałoby mi się zachować poczucie własnej godności. Zaliczyłam podejścia do klasycznych sandałów Scholla, sandałów typu "sportowe", eleganckich sandałków na koturnie, trochę etno-sandałów czy też takich z rockowym pazurem i wystającymi tu i ówdzie ćwiekami. Podsumowanie mogę zawrzeć w jednym pięknym staropolskim słowie: gówno.
Jakbym się nie starała i czego bym nie wynalazła... pulchne stópki z płaskostopiem źle wyglądają we wszystkich sandałach świata. Zwłaszcza jeśli owe stópki przechodzą płynnie (uwaga, płynnie to słowo klucz) w równie pulchne łydeczki.

Poszukiwania butów na lato stanęły więc w martwym punkcie i poniekąd pogodziłam się, że na zawsze pisane są mi espadryle czy inne tenisówki. Wciąż jednak nierozwiązana pozostawała kwestia stóp samych w sobie. A raczej pokazywania ich osobom postronnym.

I tu właśnie na scenę wkroczył Sympatyczny z Nałogami.
Był sierpień, globalne ocieplenie dawało o sobie znać na każdym kroku. Dopiero co zaczęliśmy się spotykać, nie znaliśmy się zbyt dobrze. Zaprosiłam go do siebie pooglądać telewizję, zamówić pizzę. Było gorąco jak cholera, więc cały dzień przesiedziałam w domu w przewiewnych spodniach typu alladynki, oczywiście bez skarpetek. Zadzwonił domofon. Zazwyczaj w takiej sytuacji szybko założyłabym przygotowane zawczasu skarpetki. Nie zrobiłam tego. Otworzyłam drzwi, zasiedliśmy na kanapie. Zazwyczaj schowałabym stópki pod kocyk albo (jak wyżej) pod dywan. Nie zrobiłam tego. Za to oparłam stopy na jego kolanach. Bose stopy. 

W tym momencie życia postanowiłam, że jeśli zupełnie bez powodu postanowiłam zaufać komuś na tyle, by przedstawić mu swoje stópki, to na pewno mogę tej osobie zaufać we wszystkim innym. Później okazało się też, że oswojenie się z myślą, że ktoś lubi te dziwne części twojego ciała sprawia, że samemu też poniekąd zaczyna się je akceptować. Ba! Chyba nawet trochę je polubiłam.

Niechaj to zdjęcie będzie dowodem na moje całkowite
pogodzenie się z faktem posiadania przeze mnie stóp, sztuk dwie.
Stopy bez wątpienia są jedną z najbardziej bezradnych części ludzkiego ciała. Bywają żylaste, kościste, koślawe; czasami mają płaskostopie, grzybicę i inne przykre przypadłości. Grunt to akceptować się w całości, od stóp do głów. No i kochać, od najmniejszego palca aż po cebulki włosów. 

Nie proś swojej drugiej połówki o rękę. Sprawdź ją i spróbuj poprosić ją o stopę. I odpuść sobie te sandały upokorzenia, skoro szczęśliwszy jesteś w przepoconych tramposzach. 

piątek, 3 kwietnia 2015

Odcinek 21, w którym odkrywam dlaczego warto wracać do domu na święta

To, że niespecjalnie lubię święta nie jest żadną tajemnicą. Prawdopodobnie domyśliliście się tego gdzieś w okolicach tego postu. Zawsze myślałam jednak, że Wielkanoc jest odrobinę mniej inwazyjna dla mojego zdrowia niż Boże Narodzenie, wraz ze swoim zakupowo-prezentowym szaleństwem, sztucznym śniegiem na szybach i kolędami w wykonaniu Krzysztofa Krawczyka. Niestety, swoją nadzieją na ładne, ciepłe i wiosenne święta, w które można wymknąć się z domu na spacer, sprowokowałam tylko złośliwą małpę, jaką jest los. Zamiast czerpać energię (potrzebną do przeżycia zmasowanego ataku kurczaków, jajek i pistoletów na wodę) ze słońca mogę co najwyżej zadowolić się śniegiem. Albo wiatrem.

Ale momencik. Żeby nie było, że klucha nie dość, że leniwa to jeszcze wybitnie marudna... Może i rodzinne święta to niekoniecznie mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, ale jednak przyjazd do rodzinnego domku ma wiele zalet; tyle zalet ile pomieszczeń.

To, co cieszy mnie najbardziej, gdy tylko przekraczam próg łazienki to wizja niekończącej się ciepłej wody. Zrozumie to każdy, kto tak jak ja posiada w swoim słoikowym warszawskim mieszkanku bojler o pojemności wanienki dla noworodka. First world problems - ogolić tylko jedną nogę i umyć włosy, ogolić obie i płukać głowę w zimnej czy w ogóle sobie odpuścić, założyć spodnie i czapkę?

Z kolei w kuchni cieszy inna rzecz - samozapełniająca się lodówka. No dobra, żartuję, ja nie z tych, co wierzą, że w domu mieszkają krasnoludki albo inne aniołki, które w niezauważalny dla zwykłego śmiertelnika sposób pilnują, żeby lodówka nigdy się nie opróżniła, żeby papier toaletowy nigdy się nie skończył i żeby wanna nie porosła rzęsą. W każdym razie, lodówka na pewno nie samozapełniająca się, ale za to na pewno pełna. I zawsze znajdzie się w niej coś dobrego i niekoniecznie będzie to podejrzanie pachnący pasztet spod laski z ogórkiem konserwowym, kupionym omyłkowo zamiast kiszonego.
Studenci zrozumieją. 
I jest jeszcze jedno pomieszczenie, o którym warto wspomnieć. Mój pokój. Wyprowadziłam się z domu (mniej lub bardziej na stałe) mając niecałe szesnaście lat, a że planowałam to nawet wcześniej, mój pokój nie zmieniał się właściwie odkąd skończyłam lat trzynaście. Przekraczam więc jego próg i nadziwić się nie mogę ile skarbów kryje jego wnętrze. Na przykład wczoraj znalazłam w szufladzie biurka kilogram (!) zielonej plasteliny i swoją starą empetrójkę. O istnieniu połowy piosenek dawno już zapomniałam, a niemalże każda budzi w mojej głowie jakieś wspomnienie. To chyba dobra okazja, by napisać znowu o muzyce; być może Soundtrack vol.2 już wkrótce, a pierwszą część możecie przypomnieć sobie tutaj.

W tym miejscu nasuwa się pytanie, co kierowało trzynastoletnią Kluchą
przylepiającą takie rzeczy do ściany swojego pokoju? 
Dobrze czasami wrócić do domu i nacieszyć się drobnymi rzeczami. Dlatego właśnie nawet lubię bycie warszawskim słoikiem z wieloletnim doświadczeniem, gdyż lepiej mieć coś rzadziej i umieć to docenić niż, żeby nam się miało wszystkim w dupach poprzewracać.

Ze szczególną dedykacją dla mojej rodziny
oraz wszystkich słoików świata.