piątek, 3 kwietnia 2015

Odcinek 21, w którym odkrywam dlaczego warto wracać do domu na święta

To, że niespecjalnie lubię święta nie jest żadną tajemnicą. Prawdopodobnie domyśliliście się tego gdzieś w okolicach tego postu. Zawsze myślałam jednak, że Wielkanoc jest odrobinę mniej inwazyjna dla mojego zdrowia niż Boże Narodzenie, wraz ze swoim zakupowo-prezentowym szaleństwem, sztucznym śniegiem na szybach i kolędami w wykonaniu Krzysztofa Krawczyka. Niestety, swoją nadzieją na ładne, ciepłe i wiosenne święta, w które można wymknąć się z domu na spacer, sprowokowałam tylko złośliwą małpę, jaką jest los. Zamiast czerpać energię (potrzebną do przeżycia zmasowanego ataku kurczaków, jajek i pistoletów na wodę) ze słońca mogę co najwyżej zadowolić się śniegiem. Albo wiatrem.

Ale momencik. Żeby nie było, że klucha nie dość, że leniwa to jeszcze wybitnie marudna... Może i rodzinne święta to niekoniecznie mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, ale jednak przyjazd do rodzinnego domku ma wiele zalet; tyle zalet ile pomieszczeń.

To, co cieszy mnie najbardziej, gdy tylko przekraczam próg łazienki to wizja niekończącej się ciepłej wody. Zrozumie to każdy, kto tak jak ja posiada w swoim słoikowym warszawskim mieszkanku bojler o pojemności wanienki dla noworodka. First world problems - ogolić tylko jedną nogę i umyć włosy, ogolić obie i płukać głowę w zimnej czy w ogóle sobie odpuścić, założyć spodnie i czapkę?

Z kolei w kuchni cieszy inna rzecz - samozapełniająca się lodówka. No dobra, żartuję, ja nie z tych, co wierzą, że w domu mieszkają krasnoludki albo inne aniołki, które w niezauważalny dla zwykłego śmiertelnika sposób pilnują, żeby lodówka nigdy się nie opróżniła, żeby papier toaletowy nigdy się nie skończył i żeby wanna nie porosła rzęsą. W każdym razie, lodówka na pewno nie samozapełniająca się, ale za to na pewno pełna. I zawsze znajdzie się w niej coś dobrego i niekoniecznie będzie to podejrzanie pachnący pasztet spod laski z ogórkiem konserwowym, kupionym omyłkowo zamiast kiszonego.
Studenci zrozumieją. 
I jest jeszcze jedno pomieszczenie, o którym warto wspomnieć. Mój pokój. Wyprowadziłam się z domu (mniej lub bardziej na stałe) mając niecałe szesnaście lat, a że planowałam to nawet wcześniej, mój pokój nie zmieniał się właściwie odkąd skończyłam lat trzynaście. Przekraczam więc jego próg i nadziwić się nie mogę ile skarbów kryje jego wnętrze. Na przykład wczoraj znalazłam w szufladzie biurka kilogram (!) zielonej plasteliny i swoją starą empetrójkę. O istnieniu połowy piosenek dawno już zapomniałam, a niemalże każda budzi w mojej głowie jakieś wspomnienie. To chyba dobra okazja, by napisać znowu o muzyce; być może Soundtrack vol.2 już wkrótce, a pierwszą część możecie przypomnieć sobie tutaj.

W tym miejscu nasuwa się pytanie, co kierowało trzynastoletnią Kluchą
przylepiającą takie rzeczy do ściany swojego pokoju? 
Dobrze czasami wrócić do domu i nacieszyć się drobnymi rzeczami. Dlatego właśnie nawet lubię bycie warszawskim słoikiem z wieloletnim doświadczeniem, gdyż lepiej mieć coś rzadziej i umieć to docenić niż, żeby nam się miało wszystkim w dupach poprzewracać.

Ze szczególną dedykacją dla mojej rodziny
oraz wszystkich słoików świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz