sobota, 18 lipca 2015

Rozdział 36: strachy, fobie i natręctwa, czyli Klucha Dziwaczka


Usiądźcie wygodnie, drogie dzieci. Za chwilę ciocia opowie Wam bajkę.
Nad rzeczką opodal krzaczka mieszkała Klucha Dziwaczka...
Nieco ponad miesiąc temu, jedna z moich ulubionych blogerek, Julia z fabjulus.pl, napisała taki oto tekst: 9 rzeczy, które czynią mnie świrem. Od jakiegoś czasu mi też chodziła po głowie notka o wszelakich dziwactwach, jakie władają moim życiem, jednak nigdy do tej pory nie było na to czasu, a jak czas się znajdował, wtedy brakowało weny. Ale oto jestem tutaj dzisiaj i chcę podzielić się z Wami słodką tajemnicą, której jednak pewnie część ludzi się domyśla, a inna część i tak ma to gdzieś. 
Klucha nie jest do końca normalna.
Choćby dlatego, że pisze czasami o sobie w trzeciej osobie, a powszechnie wiadomo, że to jeden z pierwszych objawów psychozy.

A dlaczego jeszcze? Proszę bardzo, oto garść niezbitych dowodów na taki stan rzeczy!

Powąchaj mnie
Już wyjaśniam: nie chodzi o to, że przechadzam się ulicami w długim płaszczu, nagabuję i namawiam do tego przypadkowych przechodniów. Rzecz w tym, że to do mnie rozpaczliwie woła tak każda rzecz, którą mam zjeść, wypić lub założyć na siebie. Nie mogę się ubrać jeśli nie powącham koszulki, którą mam założyć, choćby była dopiero co zdjęta z suszarki na pranie. Nie mogę zjeść obiadu nie wsadzając nosa w talerz (o co niektórzy potrafią się obrazić: Co Ty to wąchasz?! Przecież Cię nie otruję!), ani wypić wody ze świeżo otwartej butelki, zanim nie obwącham dokładnie zawartości. A jeśli wyczuję chociaż jedną drobną niepokojącą nutę zapachową... Przegrałam. Półnaga, głodna i spragniona będę szukać produktów, których zapach nie będzie wzbudzał moich żadnych podejrzeń ani wątpliwości.

Umyj buzię, arbuzie
Nawet jeśli uda mi się wreszcie zdobyć odpowiednio pachnące pożywienie, wcale nie oznacza to końca kłopotów. Jak już w spokoju zjem i nawet popiję, wtedy zaczyna się cyrk z wycieraniem i myciem buzi. Inna sprawa, że po prostu zdarza mi się upaprać jak dzidzia, zwłaszcza, gdy owym daniem był kebab z sosem mieszanym, ale niezależnie co bym jadła i jak elegancka nie była by to potrawa, jeszcze przez długie minuty po skończeniu posiłku będę wycierać twarz, płukać usta i dopytywać, czy na pewno nie mam resztek obiadu na brodzie. 
Tak samo jest zresztą z dmuchaniem nosa, dlatego też najbardziej lubię to robić w łazience przed lustrem, by móc  w pełni kontrolować sytuację. 

Pomaluj mnie
Tak z kolei, głosem nieznoszącym sprzeciwu, krzyczą do mnie każdego ranka moje... rzęsy i powieki. Odkąd skończyłam 14 lat, na palcach jednej ręki można by policzyć dni, kiedy na mojej twarzy nie było ani mikrośladu makijażu. Na pierwszy rzut oka należę do osób pozbawionych brwi i rzęs, są bowiem tak jasne, że i tak ich nie widać. Z przyciemnianymi henną czy kredką brwiami czułabym się idiotycznie, jednak pomalowane rzęsy to podstawa mojego dobrego samopoczucia. Nieważne czy wyskakuję tylko do sklepu po mleko, czy idę na siłownię, basen, spacer z psem (którego nie mam) czy też mam 40-stopniową gorączkę albo kaca. Mogę chodzić w rozpiżdżonym koku, z czerwonym zakatarzonym i nieprzypudrowanym nosem, ale oczy mają być pomalowane. Koniec kropka.
Do pewnego momentu tyczyło się to również paznokci (zarówno u rąk jak i u stóp), jednak ostatnimi czasu staram się małymi kroczkami wyjść z tego nałogu...

Wyciśnij mnie
Olaboga, teraz może zrobić się lekko obleśnie, ale co tam. Liczę na to, że nie jestem sama w tej drobnej namiętności. Mianowicie... Uwielbiam wyciskać pryszcze. Sama jednak nigdy nie miałam i nie mam większych problemów z cerą, jestem więc skazana na szukanie innych ofiar. Pół biedy, gdy wypatrzę coś u Sympatycznego z Nałogami, a potem godzinami muszę go namawiać, żeby pozwolił mi uporać się z tym problemem (Daj spokój, to boli, to obrzydliwie, n i e  m a  m o w y!), albo u młodszej siostry, która jest nieco łatwiejszym celem. Gorzej, gdy akurat jadę tramwajem albo siedzę na wykładzie, a osoba przede mną ma na szyi dorodną krostę. Czasami mnie samą aż przeraża, jak wiele kosztuje mnie, by nie rzucić się na takiego człowieka... z pazurami. 

Leć mi stąd! 
Tymi słowami to ja witam (i jednocześnie z ulgą żegnam), tupiąc jednocześnie nogami i wymachując rękami, wszelkie paskudne pierzaste latające stwory. Ptaki, ugh. Jakoś niespecjalnie boję się robaków, pająków, węży czy innych gadów. Z reguły zwierzętom nie ufam (z resztą tak samo jak znacznej części ludzi), części się boję, pozostałych się brzydzę. Ale nic nie wzbudza we mnie takiego strachu i wstrętu jak przebrzydłe ptaszyska. Podejrzewam, że ogromny wpływ na rozwój takiej fobii miał fakt, iż moja mama także panicznie boi się ptaków, odkąd w dzieciństwie zaatakowały ją małe puchate kurczaczki. O tak, fobie mogą być dziedziczne albo raczej podświadomie przenoszone, więc jeśli masz albo planujesz mieć dzieci to pamiętaj, żeby panować przy nich nad swoimi lękami. Dodatkowym czynnikiem mogło być też obejrzenie Ptaków Hitchcocka po raz pierwszy, gdy miałam nie więcej niż 9 lat. Pilnujcie więc co Wasze pociechy oglądają w telewizji, bo potem mogą z nich wyrosnąć dorośli ludzie uciekający z krzykiem na widok łabędzia albo płaczący ze wstrętu, że przelatujący gołąb musnął ich skrzydłem. 


Jest tam kto?
Nauczona doświadczeniem (zdobywanym przez lata czytania i oglądania całych stert thrillerów, horrorów i kryminałów) zawsze staram się słuchać przeczucia czającego i nie wchodzić samotnie do opuszczonych budynków, nawiedzonych domów czy tajemniczych piwnic. Moja ostrożność przybiera jednak czasami postać średnio rozwiniętej paranoi. Do własnego mieszkania nie wejdę wieczorem bez uprzedniego zapalenia światła, nie rozgoszczę się też bez wcześniejszego obchodu i sprawdzenia czy na pewno wszystko jest w najlepszym porządku. Rzadko otwieram drzwi jeśli akurat na nikogo nie czekam, a jeśli już to robię to tylko uchylam, cały czas trzymając rękę na klamce, by w porę móc je zamknąć. Zawsze mam z tyłu głowy cytat z jednej z moich ulubionych książek, Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet:
Ciężko uwierzyć, że lęk przed urażeniem kogoś jest silniejszy niż lęk przed bólem.
Warto więc chyba wspiąć się na wyżyny swej asertywności i nie pakować się głupio w niebezpieczne sytuacje, byle komuś nie zrobiło się przykro. Trochę paranoja, trochę zdrowy rozsądek. 

Nie zbliżaj się do mnie
Jak już mowa o innych ludziach, którzy w mniejszym lub większym stopniu mogą stanowić zagrożenie, na ogromny stres narażają mnie wszelkie podróże zatłoczoną komunikacją miejską. Gdy moja twarz ląduje pod czyjąś pachą (jak się ma 1,60 m w kapeluszu to zdarza się to nawet częściej niż zazwyczaj), gdy ktoś napiera na mnie od tyłu lub gdy czyjaś spocona ręka zjeżdża po rurce wprost na moją... Wtedy w mojej głowie zaczynają powstawać scenariusze, których nie powstydziłby się Tarantino, a za które profilaktycznie można by mnie skierować na przymusowe leczenie. Przestań gmerać tam tą ręką, pajacu, bo jakbym miała przy sobie maczetę... Kiedy już wysiadam i mam chwilę, żeby ochłonąć, aż sama się dziwię, skąd we mnie tyle tłumionej agresji i nienawiści do niezbyt przyjemnie pachnących ludzi ocierających się o mnie zapamiętale. Żartuję. Ani trochę się nie dziwię, za to załącza mi się tryb passive-agressive.

Wiecie, tak naprawdę nie jestem złym człowiekiem, to tylko świat wyzwala we mnie tak dziwne i skrajne emocje. Krajowy konsultant ds. p s y c h i a t r i i zaleca czytanie tego tekstu z odpowiednią oprawą muzyczną, na przykład taką:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz